niedziela, 15 lipca 2018

„Smaller evil”

Zapraszam na jednoczęściówkę napisaną podczas Wyzwania pisarskiego pod prompt na Grupie Fan Fiction Tokio Hotel




„Smaller evil”

            Nienawidzę smaku rozczarowania. Powód mojej nienawiści jest w zasadzie bardzo banalny, ponieważ nie chodzi tu o ból z powodu zawodu, jakiego nie sposób nie czuć w takich chwilach. Irytuje mnie fakt, że nie potrafię tego smaku określić. Na dobrą sprawę mógłbym śmiało powiedzieć, że jest on gorzki, ale takie stwierdzenie byłoby zbyt płytkie, zbyt banalne. To, że zawiera się w nim gorycz, jest rzeczą wiadomą i pewną, ale jaki jeszcze, jego czytelny smak drażni moje intelektualne kubki smakowe?
            Tak w myślach deliberując, przymykam oczy i wystawiam twarz na działanie słonecznych promieni, jednocześnie poszukując w czeluściach mojego umysłu nieco lepszego określenia. Cierpki? Z pewnością. Palący… Tak. Jednak to wszystko wciąż jeszcze za mało, by opisać jaki smak teraz rozpłynął się we mnie, niczym trucizna, po ukąszeniu jadowitego robala. Ta paniusia z pewnością takim robalem była. Wyniosła, harda, pełna wyższości nad takim marnym puchem, jakim jestem ja. Jednak muszę przyznać, że piękna z niej kobieta. Piękna i bardzo elegancka, ale za to zimna, niczym lodowiec w Alpach, czy na Antarktydzie, zresztą mało ważne. Glacjologiem z pewnością nie jestem, ani nie będę. Wracając do sedna, właśnie przez taką kobietę, wciąż czuję ten ohydny smak. O i proszę, właśnie znalazłem jego określenie, bo nieważne czy gorzki, cierpki, czy palący. Ten smak jest po prostu ohydny.
            Wciąż nie otwierając oczu, pełen wewnętrznej, goryczy,  napawam się ciepłem letnich promieni popołudniowego słońca, a w dłoni wolno obracam szklankę wypełnioną piwem. Chyba poniosłem porażkę, mogę więc chociaż jakoś rozweselić kubki smakowe, tym razem nie mojej inteligencji, ale te na języku. Po takiej rozmowie, jestem już pewien, że za jasną cholerę nie dostanę tej roboty. Rozwodzę się w myślach nad sensem istnienia i stawianiem przez człowieka na piedestale egzystencjalizmu, uznając siebie za totalnego przegrywa. Uchylam powieki i spod przymrużonych badam okolicę, chcąc odnaleźć w pobliżu jakąś samotną duszę, która przy wypełnionym szkle zechce wysłuchać mojego biadolenia na wszystko, na świat, na moje życie i moje porażki. Pałam patologiczną wręcz chęcią opowiedzenia o tym wszystkim przypadkowemu komuś, kolejnego użalenia się nad sobą i łypię na potencjalnego kandydata, jednak ku mojemu rozczarowaniu wokoło same pary, czy to jedno, czy dwupłciowe. I żadnego singla, który nawet puszczając moją opowieść mimo uszu, zechciałby chociaż udawanie mnie wysłuchać. I tu nachodzi mnie refleksja, która sprawia, że jestem niemal pewny, że za dużo opowiadam o sobie całkiem przypadkowym osobom, w rezultacie czego nie wychodzi z tego nic pozytywnego. Naprawdę nie wiem, w jakim celu tak uparcie dokonuje tej publicznej wiwisekcji własnego życia. Po alkoholu bywam wręcz jak otwarta księga. I dziś z chęcią otworzyłbym siebie na którejś ze stron, jednak nikt nie zechce mnie przeczytać, bo wciąż tkwię tutaj sam. Przymykam więc oczy, pogodzony już z rzeczywistością i błądzę chwil kilka po nieboskłonie moich myśli, kiedy słyszę gdzieś obok ciche pytanie:
            – Poratujesz mnie kolego kilkoma euro na piwo? – Uchylam ponownie powieki i widzę, że tymi słowami zwraca się do mnie koleś w silnej potrzebie, sądząc już z ogólnego wyglądu wspartego zachowaniem, bo trzęsie się cały, ale chyba nie tylko z niepewności czy odnajdzie drogę do mojej hojności. Myślę więc sobie: co mi szkodzi poratować gościa w potrzebie? Wyciągam z kieszeni pięć euro. Jeśli dalej tak pójdzie, to nie znajdę żadnej roboty i za lat kilkanaście, mogę tkwić w takiej samej godzinie egzystencji, w jakiej on znalazł się w chwili obecnej. Nie upatruję w nim za żadne skarby wolnego słuchacza, bo jakiś taki nie wpasowujący się w moje kanony towarzysza, poza tym, jak mniemam, oddali się z moim datkiem i więcej go nie zobaczę, dlatego też nawet nie oglądam się za nim, kiedy dziękuje i odchodzi. Po kilku minutach jednak widzę i chyba nawet nie dziwię się zbytnio, gdy wraca. Może i on potrzebuje na tę chwilę towarzystwa?
            – Mogę się przysiąść? – pyta wskazując miejsce na wprost w ręku dzierżąc kufel pełen mocnego piwa. Normalnie to pewnie bym coś tam bąknął, że nie, że są przecież inne stoliki, ale: „Co tam”, myślę sobie. Najwyżej to jemu się wygadam. „Na bezrybiu i rak ryba” - nasuwa mi się stare powiedzonko. 
            – Siadaj kolego – mówię zapraszająco. Mam jakieś nieodparte wrażenie, ze gdzieś, kiedyś, dawno temu, a może i całkiem niedawno, widziałem go. Jego nieco zniszczona używkami twarz jest mi dziwnie znajoma. Nie mogę jednak odszperać w zwojach mojej pamięci, kiedy to było, i w jakich okolicznościach. Może gdzieś w parku, na ulicy, w dziwnej sytuacji? Mniejsza z tym, pewnie i tak nie przypomnę sobie.
            Nie jest stary, ale zniszczony „życiem”, o ile to, co mam na myśli, poniekąd można tak nazwać, bo ja raczej dałbym temu miano śmierci. Kiedyś musiał być bardzo przystojny, chociaż właściwie wciąż jest. Gdyby tylko się ogolił, ściął włosy i jakoś staranniej ubrał. Nie, żeby od niego śmierdziało, ale jest odrobinę nieświeży, rzekłbym wręcz, że wczorajszy. No i jakoś tak zaniedbany, choć ciuchy ma markowe, wcale nie z drugiej ręki, modne i dobrze dobrane. Gdzie nie gdzie tylko lekko przybrudzone, ale to pewnie przez alkoholowy ciąg, w jakim z pewnością tkwi. Może spał gdzieś pod mostem? Na bezdomnego raczej nie wygląda.
            Upija zachłannie kilka łyków piwa i z głośnym westchnieniem odstawia kufel, po czym unosi na mnie szkliste spojrzenie i uśmiecha się.
            – Wiem, myślisz, że jakiś ze mnie żebrak… – odzywa się i nim zdążę z grzeczności zaprzeczyć, dodaje: – Nie przejmuj się, każdy tak o mnie myśli. Każdy kto mnie nie zna. Przepraszam, że poprosiłem o te kilka euro, ale miałem wrażenie, że bez lekarstwa nie zdołam dojść do domu – Śmieje się cicho, wskazując na swój kufel.
            – Chyba gruba impreza była, co? – Uśmiecham się, chcąc jakoś wybrnąć z własnych myśli, bo jedyne co teraz mi się nasuwa to osąd, że facet jest jakimś menelem. Ale przecież nie powiem mu wprost, że w moich oczach maluje się jako niechlujny pijaczyna.
            – Jak niemal codziennie, picie to moje życie – mruczy pod nosem i znów bierze kilka siermiężnych łyków piwa. A więc sam przyznaje, że jest zwykłym pijakiem. W tej chwili spala mnie wewnętrzna ciekawość, dlaczego wpadł w ten paskudny nałóg? Czy życie stargało go do tego stopnia, że zaczął topić wszystko co złe w alkoholu? Czy pił po prostu z czystej fantazji? Może za dużo kasy, może zbyt odpowiedzialne stanowisko, a może po prostu nie umiał poradzić sobie w otaczającej go rzeczywistości? Nie wiem, ale nie pytam, bo tak naprawdę nie powinno mnie to wszystko obchodzić. Mam swój świat i swoje problemy, a właściwie teraz tylko jeden i największy - rozmowa kwalifikacyjna, którą z pewnością zawaliłem na całej linii.
            – Czyli nie jest tak źle, jeśli co dzień imprezujesz – staram się obrócić jego słowa w żart.
            – Zależy jakie zło masz na myśli – rzuca od niechcenia.
            – No kasa. Mam na myśli kasę. Gdyby nie było cię stać, nie byłoby tak dobrze.
            – Na to jeszcze mnie stać, a na nic innego mi nie potrzeba. Ważne, że pić mam za co.
            – Dziś chyba trochę zabrakło – zauważam z przekąsem. Nie, żebym mu żałował tych kilku euro, ale stwierdzam fakt.
            – Masz rację, zabrakło, ale tylko dlatego, że idąc w miasto biorę zawsze samą gotówkę. Gdybym wziął kartę, domyślasz się, jakby to mogło się skończyć. Stawiałbym wszystkim bez opamiętania i pozamiatałbym na koncie, może nie do czysta sam, a jeśli nie ja, pozamiataliby za mnie inni, gdybym oderwał się od rzeczywistości. Wiesz, nie jestem w stanie sam wszystkiego przepić. Dlatego zabrakło. Zawsze brakuje, ale rzadko wołam od przypadkowego gościa na piwo. – Mówi tak składnie, że zastanawiam się czy przypadkiem nie jest jakimś pisarzem. – Masz telefon? – pyta.
            – Mam, a chcesz do kogoś zadzwonić? 
            Potrząsa przecząco głową.
            – Do nikogo. Zapisz mój numer, wyślesz mi numer konta, a ja przeleję ci kasę.
            – Daj spokój – śmieję się. – Po co tyle zachodu o kilka euro?
            – Bo nie widzę powodu, dla którego miałbyś stawiać nieznajomemu piwo – odpowiada.
            – Jesteś w potrzebie, więc to jest powód. A może kiedyś ty mnie jakoś poratujesz? – odpowiadam uśmiechając się.
            – Jedyne co mogę ci ofiarować, to towarzystwo przy kieliszku, ewentualnie mogę ci kiedyś postawić, jeśli nadarzy się okazja. Nic więcej taki degenerat jak ja, nie ma do zaoferowania.
            Patrzę na niego i zastanawiam się dlaczego tak inteligentny - jak mi się wydaje - facet, uległ temu niszczącemu nałogowi, chociaż, przecież zazwyczaj inteligentni i wrażliwi ludzie wpadają łatwo w jego szpony, więc nie wiem czemu się dziwię? Szkoda zmarnowanego życia, chociaż, może w jego mniemaniu wcale nie jest ono zmarnowane?
            – Jesteś świadom swojego nałogu, że nazywasz się degeneratem.
            – Piję nałogowo piąty rok, mam alkoholowe ciągi i wcale nie twierdzę, jak większość, że mogę w każdej chwili przestać. Nie mam silnej woli, nie mam dla kogo przestać i wcale nie chcę.
            – A czego chcesz? – Wpatruję się w niego z zaciekawieniem. Zadziwiająca jest ta świadomość faktu, że znalazł się w szponach nałogu z których nie może i nie chce się wyplątać. I zastanawia mnie to co powiedział, dlaczego nie chce?
            – Chcę się zapić wreszcie, jedyne na czym mi zależy.
            Unoszę ze zdziwieniem brwi.
            – Jeśli chcesz umrzeć, czemu nie popełnisz samobójstwa? Wystarczy nałykać się prochów, zaśniesz i po sprawie. A takie picie to bardzo powolna śmierć, nabawisz się z czasem marskości wątroby i umrzesz w cierpieniu.
            – I dobrze, należy mi się. Chcę cierpieć, bo ona też cierpiała.
            – Ona? – Unoszę brew w górę wpatrując się w niego. Nie mam pojęcia co ma na myśli, ale kiedy patrzę w jego oczy, wyczuwam, że przeżył jakąś osobistą tragedię.
            – Moja żona – odpowiada krótko i wzdycha, wypija resztkę. Poszło mu całkiem szybko, choć ja mam wciąż pół kufla, a przecież siedzę tu o wiele dłużej niż on. Otwiera dłoń i patrzy na klika drobnych monet. – Chyba wystarczy na jeszcze jedno – stwierdza i podnosi się, podchodząc do baru. Zerkam za nim, kiedy odchodzi. Spodnie wiszą na nim, trzymając się ledwie na kościstych biodrach. Brudne na tyłku, jakby w jakimś błocie siedział. Może i siedział, kiedy miał ten całkowity stan nieważkości. Widać, że albo kończy jeden z ciągów, albo jest w trakcie. Chyba nie był w domu kilka dni. Wraca z piwem. Już nie trzęsie mu się dłoń jak wcześniej, chyba trochę pomógł sobie tą namiastką alkoholu, bo w piwie jest zdecydowanie za mało procent dla kogoś, kto pije notorycznie, ale widać dla niego w tej chwili dobre i to. Siada znów na swoim uprzednim miejscu. Wierci we mnie ciekawość, co też takiego wydarzyło się w jego życiu, ale nie śmiem pytać. Za to on pyta mnie:
            – A ty czemu tak tu siedzisz sam? Jakieś kłopoty?
            – W zasadzie nie. Jestem wściekły, bo zawaliłem rozmowę o pracę, babka trochę wyprowadziła mnie z równowagi. Wiesz, taka jedna z tych wnikliwych zołz w okularach. Szkoda, bo zależało mi na tej robocie – wzdycham, biorąc łyka. I jak wcześniej miałem ochotę pobiadolić i poużalać się na swój los trochę dłużej, tak teraz mówię dość krótko i zwięźle. On uśmiecha się tylko i jakby z politowaniem kręci głową, po czym lekkim machnięciem dłoni daje mi do zrozumienia, że to, czym się przejmuję jest niczym.
            – Znajdziesz inną robotę, równe dobrą a może i lepszą. To żadna tragedia – mówi, a ja wciąż uważam, że każdy ma jakieś tam swoje tragedie, większe, lub mniejsze. I znów ta kusząca myśl, żeby jednak zapytać o jego życie, ale to tylko mgnienie, więc zatrzymuję ją dla siebie. Odpowiadam:
            – Łatwo ci mówić.
            – Mówić zawsze jest łatwo, pewnie gorzej czegoś doświadczać. Ale uwierz, to naprawdę jeszcze nie jest żaden dramat.
            Mam wrażenie, że chce mi o czymś opowiedzieć, ale milknie nagle. I dłuższą chwilę obaj milczymy, ja jednak w końcu zdobywam się na odrobinę odwagi.
            – Właściwie dlaczego pijesz?
            Wzdycha nie odpowiadając od razu, po czym mówi:
            – Najpierw chciałem zabić w sobie ból, zapić pamięć, upijałem się na umór, żeby nie pamiętać, ale to nie jest tak, że można zapomnieć. Nawet po pijaku nie można wymazać z pamięci ponad jednej trzeciej życia. Przynajmniej tego świadomego życia. Nie można przełączyć w mózgu jakiegoś wyłącznika. To, co było, te wszystkie piękne chwile, jak i te najgorsze, na zawsze pozostaną we mnie, w mojej pamięci i nigdy się od tego nie uwolnię. Ona cała, to wszystko co się wydarzyło...
            Łamie mu się głos i znów milknie, a ja nie wiem co mam powiedzieć. Bo nie wiem, czy ona odeszła, czy coś złego się stało, nie mam bladego pojęcia czym doświadczyło go życie, a doświadczyło z pewnością najgorzej, jak tylko mogło. Prawdopodobnie los odebrał mu ukochaną. Tylko ja wciąż nie wiem jak. I wciąż nie potrafię zapytać. Wpatruję się tylko w niego wyczekująco, w nadziei, że sam mi wszystko opowie. I mówi.
            – Była taka piękna… Piękna i szalona. I to mi się w niej cholernie podobało. Pociągała mnie, kusiła, uwodziła. Sprawiała, że pragnąłem tylko jej i zawsze byłem o nią kurewsko zazdrosny, nawet, kiedy spojrzała na innego, choćby niewinnie. To już pięć lat, odkąd jej nie ma, pięć długich, pieprzonych lat, pełnych bólu którego nie umiem zapić. Zawsze będę pamiętał jak niosłem ją na rękach, jak całowałem pierwszy raz i naszą pierwszą noc. Dzień, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem i pierwszą randkę, jej śmiech i taniec w deszczu. Wspólne szaleństwa, imprezy, a nawet wspólne ćpanie, choć to było najgłupsze co razem robiliśmy, ale ona powtarzała mi jak mantrę, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego. Lubiła ryzyko, lubiła spontan i zawsze miała szalone pomysły. Ulegałem im, bo kochałem ją nad życie i nie chciałem ograniczać, nie chciałem zabraniać jej czegokolwiek, spełniałem każdą zachciankę. A dziś żałuję, że wtedy zabrakło mi zdrowego rozsądku i, że nie dopilnowałem… – Znów łamie mu się głos i zakrywa brudną dłonią twarz. Palce ma smukłe, delikatne. I choć nie są czyste, ja wiem, że nie skalały się żadną fizyczną pracą. Po prostu prawdopodobnie w tym swoim alkoholowym ciągu zbyt długo się nie mył. Nie wiadomo gdzie był i gdzie spał, ale z pewnością nie w domu. Cierpi, chyba nawet płacze, tak mi się zdaje, a ja zamiast powiedzieć kilka słów otuchy, myślę o jego brudnych rękach. Co za dureń ze mnie… Po chwili odejmuje dłoń i podnosi na mnie wzrok. Nie myliłem się, jego oczy są we łzach.
            – Przykro mi… – To jedyne co potrafię teraz z siebie wydusić, a on kontynuuje.
            – Wciąż mam małego misia, którego kiedyś na samym początku naszej znajomości mi podarowała. Każdy kąt naszego domu przypomina mi o niej. Nasza sypialnia, wanna w której lubiliśmy się kochać, kanapa w salonie. W garderobie wciąż wiszą jej sukienki, w szafkach są jej buty. Na półce w łazience jej perfumy i kosmetyki. Nic nie zmieniłem…
            – Posłuchaj mnie… – zaczynam, chociaż wiem, że to trochę bez sensu. Ten człowiek musiał kochać swoją żonę nad życie, a ona ot tak po prostu nie odeszła od niego, przecież nie zostawiłaby swoich rzeczy. Chociaż nie, odeszła. Odeszła z tego świata i tym samym jego życia. Dlatego nie potrafi się pozbierać. – Może właśnie powinieneś zmienić wszystko, rzeczy po niej rozdać, zmienić mieszkanie, inaczej nigdy się nie podniesiesz…
            – Ale ja wcale nie chcę się podnosić, nie chcę zapominać, choć jakoś podświadomie do tego dążę. Celebruję wszystko w mojej pamięci, utrwalam. Kiedyś może i chciałem, ale teraz już nie  – mówi. – W tym domu ona jest ze mną, może nie fizycznie, ale jest ze mną jej dusza.
            – Nie znałem jej, ale myślę, że ona by nie chciała, abyś tak po niej rozpaczał. Jeśli cię kochała, a pewnie tak, i pewnie byliście szczęśliwi, to chciałaby, abyś się pozbierał, a może nawet ułożył sobie życie. Może nie jest jej tam lekko, kiedy tu tak bardzo cierpisz… – Nie wiem właściwie po co mówię mu takie frazesy, kiedy wiem, że to z pewnością i tak nic nie zmieni. Ma na twarzy wymalowane cierpienie, a to także bardzo dodaje mu lat.
            – Tam, to znaczy gdzie? W niebie? – pyta, unosząc spojrzenie, a ja potakuję nieśmiało. Wtedy odpowiada: – Nie ma żadnego nieba, Boga też nie ma, bo gdyby był, nie pozwoliłby na to. A jeśli jest to nienawidzę go i nie potrzebuję.
            Na jego twarzy maluje się wściekłość.
            – Ja myślę, że wszystko jest na świecie po coś – mówię cicho.
            – Tylko po co? Żebym pływał w tej beznadziejności kolejnych dni bez niej? Po to, żebym bezradnie machał rękami w zimnej, mokrej, lepkiej rzeczywistości kolejnych tygodni, miesięcy, lat od kiedy jej nie ma? Żebym beznadziejnie chlapał się w tym oceanie przerażającej już dla mnie codzienności? Chciałbym się wreszcie w tym wszystkim utopić, a jednak nie wiem czemu wciąż utrzymuję się na powierzchni tego całego gówna zwanego życiem, którego fale i silne prądy rzucają moim istnieniem na wszystkie strony.
            Słucham go w niemym zdumieniu. Przecież to ja miałem mówić, ja chciałem znaleźć wolnego słuchacza, a tymczasem sam nim się stałem. Bezsilnie chłonę każde słowo i znów ta myśl: kim jest ten człowiek, który wygląda jak pospolity, zniszczony nałogiem gość, a jednak mówi tak bardzo niepospolicie?
            – Uporządkowałem wszystko, co mogłem w swoim życiu uporządkować, spisałem testament, przekazując po mojej ewentualnej, niechybnej śmierci wszystkie moje dobra po części dla niechcianych, pokrzywdzonych przez los zwierząt, a po części rodzinie. Dobiło mnie życie i upadłem, nie ma dla mnie przyszłości, jest tylko marna egzystencja pijaka – To mówiąc wzdycha, po czym wyjmuje z jednej z kieszeni, jakąś pomiętą paczkę papierosów, które w jej wnętrzu są w dość kiepskim stanie. Wyciąga jednego, roluje w palcach i prostuje. Ma zamiar odpalić, ale nagle reflektuje się, że przecież powinien mnie poczęstować, wyciąga więc brudną dłoń, z trzymaną w niej używką:
            – Przepraszam, masz może ochotę?
            – Nie, dziękuję, ja nie palę – potrząsam głową. Mam wrażenie, że na jego twarzy maluje się ulga, że nie musi mi odstępować ostatniego papierosa, jaki ocalał w całości. Odpala, a ja palony wewnętrzną ciekawością, już nie namyślam się, a pytam. Wprawdzie nie wywalam wprost, idę okrężną drogą, ale chcę dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się jego żonie:
            – Twoja żona była chora?
            Zaciąga się mocno papierosem, po czym wypuszcza z ust kłęby dymu.
            – Nie. Była zdrowa, piękna i młoda. Gdybym choć raz wykazał się rozsądkiem, ona by żyła. To był wypadek – odpowiada spokojnie, zdawać by się mogło, że beznamiętnie.
            – Samochodowy? – drążę. Jeśli już mówi, postanawiam dowiedzieć się wszystkiego. Kręci przecząco głową.
            – Byliśmy na imprezie, wiesz jak to jest… Głośno grająca muzyka, pijani, albo zaćpani ludzie. Ona lubiła się bawić, lubiła szaleć. Tam był duży taras, ósme piętro apartamentowca, szeroka balustrada, dla stojącego zupełnie bezpieczna. Ona nie bała się niczego, nie miała lęku wysokości. Pamiętam tylko, kiedy wychodziła z salonu z kieliszkiem w dłoni, roześmiana w towarzystwie kilku osób. Oboje już ledwie kontaktowaliśmy z rzeczywistością. Ja byłem wciąż w środku, kiedy zobaczyłem jak siada na tej niby szerokiej balustradzie. I do dziś nie wiem do końca jak to się stało, choć wszyscy twierdzili, że przechyliła się za mocno. – Tu zacina się, płacze. Wpatruję się w niego i nie wiem co mam powiedzieć. Widzę jego cierpienie, jego łzy i tę brudną dłoń, którą zakrywa oczy, przeciera je, a ja nie wiem co mam powiedzieć i czy w ogóle coś mówić. Każde słowo pocieszenia wydaje się teraz nonsensem, jakąś czystą głupotą. Bo tak naprawdę nie ma takiego słowa, które mogłoby pocieszyć kogoś, kto stracił sens życia. Minęło kilka lat, a on, jak widzę, nie może się podnieść, a wręcz wpada w jeszcze głębszą otchłań rozpaczy.
            – Obwiniasz się, ale nie można czegoś takiego przewidzieć. To nie była twoja wina, a nieszczęśliwy wypadek. – Zdobywam się na te kilka słów, ale on ciągnie dalej, zupełnie nie zwracając na nie uwagi.
            – Pamiętam tylko, jak krzyczałem, jak wyłem z rozpaczy. Nie wiem jak nagle znalazłem się na dole, nie pamiętam nawet czy zbiegłem po schodach, czy zjechałem windą. Za to wciąż mam przed oczami jej piękną, bladą twarz, kiedy jej głowa leżała w kałuży krwi i nienaturalnie rozrzucone ręce, nogi… Miała takie piękne, zgrabne nogi, długie włosy, była jak anioł. I pewnie teraz nim jest. – Zaczyna się nagle śmiać. Dziwnie, jakby demonicznie. – Co ja pieprzę! Nie ma nieba i nie ma żadnych aniołów. – Znów milknie, teraz dla odmiany widzę, jak na jego twarzy maluje się złość.
            – Często to wspominasz? – pytam, bo nie chcę znów przywoływać na usta jakichś czczych słów otuchy.
            – W głowie mam to wszystko wciąż, jak żywe, śni mi się po nocach, nie opowiadałem o tym nikomu już dawno. Ale nie mogę przestać o tym myśleć i nie mogę się z tym pogodzić. Wtedy zrozumiałem, że wszystkie niepowodzenia w moim życiu były śmieszne, przejmowałem się niepochlebnym artykułem, kiedy krytyk zjechał naszą płytę. Dramatem było dla mnie to, że rozchorowałem się i musieliśmy odwołać kilka koncertów. Dziś wiem, że wtedy nie miałem pojęcia, czym jest prawdziwa tragedia w życiu człowieka, czym prawdziwe cierpienie. Mój piękny, kolorowy świat stał się nagle czarny i już taki pozostał. I wszystko już zawsze będzie czarne, i moja przyszłość - oby jak najkrótsza - będzie czarna. Mam żal do całego świata, nienawidzę tych wszystkich szczęśliwych ludzi… – Rozgląda się, wskazując ruchem głowy siedzącą nieopodal parę. Poniekąd go rozumiem, jest taki rozgoryczony, że właśnie jego spotkało to całe nieszczęście. I myślę sobie, że ludzie, którzy mają w życiu zbyt dużo pieniędzy, robią głupstwa z tego nadmiaru. Pewnie, gdyby żył jak większość pospolitych ludzi, prawdopodobnie coś takiego by mu się nie przydarzyło, chociaż może tej kobiecie i ta była pisana śmierć. Gdyby nie zginęła w taki sposób, może zabrałby ją jakiś inny, bardziej pospolity wypadek, choćby samochodowy? Nie wiem.
            Mężczyzna milknie, a ja także nic nie mówię, bo znów nie wiem co mógłbym w tej chwili powiedzieć. Nie dodam mu otuchy, nie pocieszę, bo teraz wiem, że dla niego nic nie będzie już pocieszeniem. I widzę, że ten człowiek - kimkolwiek jest - nigdy nie pozbiera się po tej stracie. No właśnie… Kim jest? Wciąż nie mam pojęcia, wciąż nie rozpoznałem go na tyle, aby utożsamić z jakąś znaną postacią. A wspomniał o płycie, o koncertach. To pewnie jakiś muzyk, a ja nie mogę sobie za nic przypomnieć skąd znam tę twarz. Wygląda pewnie inaczej, niż w czasach swojej świetności, teraz zniszczył go nałóg i cierpienie.
            – Grałeś w jakimś zespole? – pytam tak jakoś z dupy, już nic nie wspominając o jego osobistej tragedii.
            – Śpiewałem – odpowiada. – Przepraszam, zatraciłem już zupełnie samego siebie, powinienem się przedstawić, Bill Kaulitz. – podaje mi swoją brudną dłoń, więc wyciągam i moją.
            – Mark Hein – przedstawiam się i nagle spływa na mnie jakaś jasność. No tak! Przypominam sobie go szybko i nawet kojarzę fakt, kiedy gazety rozpisywały się o śmierci jego młodej i pięknej żony. – No tak, teraz już kojarzę – dopowiadam nieco zmieszany. Jest mi trochę głupio, że nie poznałem go.
            – Dawno za mną ten czas, kiedy byłem rozpoznawalny – uśmiecha się gorzko.
            – Pewnie nadal jesteś, tylko wiesz, ja nie za bardzo interesuję się muzyką – Staram się jakoś usprawiedliwić. Nie komentuje jednak moich słów, pewnie teraz to wszystko już nie ma dla niego żadnego znaczenia.
            – No cóż, dziękuję ci za to, że zechciałeś mnie wysłuchać, że poratowałeś gotówką i dotrzymałeś towarzystwa. Może wreszcie dojdę do domu, aby się wykąpać i porządnie wyspać. Podaj mi swój numer, chciałbym mimo wszystko zwrócić ci te kilka euro – uśmiecha się.
            – Daj spokój, to naprawdę drobiazg.
            – Nalegam, jeśli nie chcesz zwrotu, to może chociaż jak będę miał ogarniętą chwilę, to za jakiś czas zjesz ze mną obiad? Może wtedy już będziesz miał dobrą pracę i o wszystkim mi opowiesz.
            – No dobrze, na to mogę przystać. – Kiwam głową i dyktuję mu kilka cyfr, będących numerem mojego telefonu. Wklepuje je w swoją komórkę, po czym wstaje i znów podaje mi dłoń, tym razem na do widzenia.
            – Trzymaj się więc i nie martw tym, że może nie dostaniesz tej pracy. Jak nie ta, to będzie inna i pamiętaj, bywają w życiu o wiele gorsze dramaty, a czymś takim, nie ma się co przejmować.
            Kiwam tylko głową, przyznając mu rację.
            – I ty się trzymaj, chciałbym jeszcze kiedyś spotkać cię w lepszej kondycji.
            Już nie odpowiada, uśmiecha się tylko i odchodzi. Wiodę za nim wzrokiem, nieco pokrzepiony i bardziej optymistyczny, przyznając mu całkowitą rację.
            Moje osobiste niepowodzenie, to jednak mniejsze, w zasadzie całkiem nieistotne zło…