Część 11. „Głębokie wzruszenie”
-
Właściwie jak to się stało, że zainteresowałeś się losem tych dzieci? -
zapytała Karen, wsiadając do terenówki Billa.
-
Zaraz ci wszystko opowiem - Zamknął za nią drzwi i obszedł samochód, siadając
po chwili na miejscu kierowcy.
Odpalił
silnik i oparłszy rękę o siedzenie Karen, odwrócił głowę do tyłu, aby móc
kontrolować cofanie z garażu.
-
Wszystko zaczęło się na wiosnę ubiegłego roku - zaczął swoją opowieść, kiedy
już ruszył prostą drogą w kierunku bramy wyjazdowej z terenu hotelu. - Jedna z
pokojówek znalazła w pralni śpiącą dziewczynkę. Oczywiście na początku mała nie
chciała nic mówić, a ja nie wiedziałem, jak ją do tego skłonić. Wtedy zupełnie
nie miałem podejścia do dzieci - Uśmiechnął się, zerkając na Karen, która
przerwała mu pytaniem:
-
A teraz masz?
-
Nie wiem - roześmiał się, skupiając swoją uwagę już tylko na drodze. - Ale w
porównaniu do tamtego dnia wydaje mi się, że trochę go nabyłem.
-
I co było dalej?
-
Razem z Nadią zabraliśmy ją do mojego mieszkania, kelnerka przyniosła obiad i
daliśmy jej jeść, bo była potwornie głodna. Potem Nadia jakimś swoim kobiecym
sposobem skłoniła ją do rozmowy. Wtedy dowiedzieliśmy się, że mała chciała
pojechać do mamy, za którą strasznie tęskniła, a która okazała się potem być
alkoholiczką.
-
Chyba nie ma nic gorszego... - westchnęła Karen.
-
Jest... Uwierz mi, jest. - odparł Bill. - Dzieci są bite, maltretowane,
gwałcone. Okrutnie pokrzywdzone przez los. A najstraszniejsze w tym wszystkim
jest to, że pomimo tych doświadczeń, wciąż tęsknią za rodzinnym domem.
Zatrzymał
się na światłach i spojrzał na swoją pasażerkę, która wydawała się być
poruszona tym, o czym powiedział. Nie było to dla niej czymś zupełnie nowym,
niejednokrotnie słyszała o tych rzeczach w mediach, ale za kilkanaście minut
przyjdzie jej na własne oczy zobaczyć te małe ofiary, które doświadczyły
najgorszego od swoich najbliższych, od tych, którym bezgranicznie ufały. Jakiż
ten świat był okrutny.
-
Odbiegłem trochę od tematu - kontynuował. - Nie było innej rady, jak odwieźć tę
małą do domu dziecka, jednak wpierw postaraliśmy się wytłumaczyć jej, że
zrobiła źle uciekając, i jak wiele czyhało na nią niebezpieczeństw. Pojechała z
nami bez żadnego problemu. Nie była już taka mała, jak się potem okazało, miała
trzynaście lat, więc może zrozumiała co nieco.
-
Pewnie po rozmowie z wami uzmysłowiła sobie to wszystko.
-
Być może, ale potem miała rozmowy z pedagogiem i psychologiem, a najważniejsze
jest to, że już więcej nie próbowała uciekać i jest tam do dzisiaj. Poznasz ją,
o ile nie wyjechała na wakacje, podobno wszystkie dzieciaki miały gdzieś
jechać, tylko w różnych terminach.
-
No tak, odwiozłeś tą małą, ale co było powodem, że zacząłeś sponsorować ten dom
dziecka? - zapytała Karen.
-
Myślę, że głównym powodem było zwykłe, ludzkie współczucie. Jak zobaczyłem te
wszystkie biedactwa, niektóre jeszcze całkiem maleńkie, i te skromne warunki,
to myślałem, że mi serce pęknie. Najgorsze wtedy było to, że nie miałem przy
sobie kompletnie nic, nawet lizaków, nic, co mógłbym podarować tym dzieciakom,
chociaż one chciałyby pewnie tylko jednego, a tego akurat nie mogę im dać...
-
Miłości... – skwitowała dziewczyna. Skinął tylko głową i zerknął na nią
ukradkiem, ponownie skupiając się na drodze. Teraz obawiał się, że popełnił
błąd, zabierając ją w to miejsce. Pod maską z pozoru zimnej kobiety ukrywało
się niezwykle delikatne i wrażliwe wnętrze. Byłby chyba głupcem, gdyby tego nie
dostrzegł. Wystarczyło tylko spojrzeć na wyraz jej twarzy, ból i smutek w
oczach, kiedy słuchała jego opowieści. Był pewien, że ta wizyta - podobnie jak
kiedyś jemu - na długo zapadnie w jej pamięci, czego właśnie się obawiał.
Powinna mieć spokojne i wesołe wakacje, bo po to tu przyjechała, tymczasem on
funduje jej wycieczkę do krainy smutku i cierpienia. Jednak nie mógł się już z
tego wycofać, szkoda, że nie pomyślał zanim jej to zaproponował. Dla niego była
to już jakaś normalność, z którą wprawdzie wciąż nie umiał się pogodzić, ale
potrafił ją znieść. Jak zniesie to ona - nie wiedział, natomiast przewidywał,
że źle.
-
To tu - oznajmił, zatrzymując się pod dość dużym, starym budynkiem, który
jednak wyglądał na dobrze utrzymany. Zanim obszedł samochód, aby otworzyć Karen
drzwi, ona już sama szybko wyskoczyła, czego nie skomentował, a jedynie
obdarował ją spojrzeniem pełnym wyrzutu.
-
Daj spokój - mruknęła tylko z uśmiechem.
-
Chciałem być dżentelmenem, pamiętaj - wskazał ją palcem i puścił oczko.
-
Ale ja nie jestem damą - odgryzła się szybko.
-
Serio? A ja myślałem, że jesteś.
-
No cóż, pozory mylą.
W
trakcie tej żartobliwej wymiany zdań dotarli do furtki, przy której Bill
nacisnął guzik od domofonu. Nie upłynęła nawet minuta, a w drzwiach ukazała się
pani Potts, krzycząc z daleka:
-
Dzień dobry! Już otwieram! - po czym znów zniknęła na chwilę, a brzęczący
dźwięk oznajmił możliwość wejścia.
-
Proszę tu kogoś przysłać, bo sam się nie zabiorę - uśmiechnął się Bill i
otwierając bagażnik, zwrócił się do Karen: - Przytrzymasz mi furtkę?
-
Peter! - krzyknęła pani dyrektor, odwracając się w stronę wnętrza, a zaraz potem
do darczyńcy: - Znowu tyle pięknych rzeczy pan przywiózł - załamała ręce w
geście podziwu.
Bill
tymczasem wziął tyle zabawek, ile zdołał unieść, resztę pomógł zabrać rosły
dozorca Peter. Już w wejściu rozległy się okrzyki:
-
Wujek! Wujek przyjechał! - I kiedy tylko zdołał położyć pakunki, mała gromadka
uradowanych dzieciaków wisiała częściowo na szyi Billa, a te, dla których już
nie starczyło tam miejsca, łapały go za ręce, a nawet za nogawki u spodni. On
natomiast witał się radośnie ze wszystkimi, żartobliwie targając im czupryny
bądź przybijając piątkę. Karen przyglądała się temu z niemałym wzruszeniem,
kiedy w pewnym momencie poczuła na swojej dłoni, ciepły dotyk dziecięcej
rączki. Spojrzała ze zdziwieniem w dół i zobaczyła duże, niebieskie oczy może
pięcioletniej dziewczynki, która patrzyła na nią z obawą, a po chwili
zdecydowała się zapytać:
-
Zabierzesz mnie ze sobą?
Dziewczyna
zamarła. Matko jedyna... Co ma odpowiedzieć tej małej? Nigdy nie była w takiej
sytuacji, ale wiedziała jedno: nie może kłamać i niczego obiecywać, nie może
też obcesowo odmówić. Na tej płaszczyźnie musi być delikatna i bardzo
dyplomatyczna. Tylko jak ma się trzymać tych wszystkich zasad, skoro na taki
widok niemal pęka jej serce?
Przykucnęła,
gładząc małą po główce:
-
Nie mogę... - powiedziała tylko, a wówczas dziewczynka mocno się do niej
przytuliła, na co natychmiast zareagowała pani Potts.
-
Paula, nie można tak pani męczyć - powiedziała stanowczym głosem, odciągając
dziecko. - Idziemy po zabawkę do wujka.
Dyrektorka
zaprowadziła ją do uszczęśliwianej przez Billa gromadki, po czym wróciła do
Karen.
-
Przepraszam za nią, ale sama pani widzi, one tylko czekają, aż ktoś przyjdzie,
przytuli, a to jest właśnie najgorsze, bo zaraz potem ożywa w nich nadzieja na
adopcję. Chyba tylko pana Billa traktują inaczej, może trochę jak Świętego
Mikołaja, chociaż przez kilka pierwszych wizyt bywało różnie.
Kilkanaście
kolejnych minut obydwie w milczeniu obserwowały rozradowane dzieciaki, które
teraz z wypiekami na twarzy oglądały swoje zdobycze. Niektóre z nich,
szczególnie te starsze, korzystały z każdej sposobności, aby choć przez krótką
chwilę porozmawiać z Billem, a ten słuchał ich uważnie, starając się każdemu z
nich poświęcić odrobinę uwagi. I naprawdę, ten oto widok mógłby chwycić za
serce nawet największego zatwardzialca. Skąd w tym młodym mężczyźnie było tyle
cierpliwości, tyle chęci dla czynienia dobra? Nie trzeba było zbyt długo się
temu przyglądać, aby stwierdzić, że to, co robił, sprawiało mu ogromną
przyjemność, dawał tym skrzywdzonym dzieciakom nie tylko jakieś materialne
dobra, on dawał im siebie, chwilę rozmowy, bliskości i ciepła...
-
Zapraszam do mojego gabinetu - odezwała się w końcu pani Potts. - Może ma pani
ochotę na kawę?
-
Nie, nie, dziękuję, właśnie wypiłam jedną przed samym wyjazdem.
-
To może wody, soku? - proponowała gospodyni, otwierając drzwi pokoju i gestem
zapraszając gościa do środka.
-
Może być woda - skinęła głową Karen, siadając w fotelu.
-
Ja przepraszam, że tak odciągnęłam tą małą, chyba to trochę panią zdziwiło... -
zaczęła swoje tłumaczenie pani dyrektor, wyjmując z szafki szklankę. - Ale
proszę mi uwierzyć, z tymi dziećmi nie można inaczej. Mamy tu czasem
wolontariuszki, które chcą zrobić coś dobrego, myślą, że jak przytulą dziecko,
to tym samym zapewnią im trochę uczucia, nie ma nic bardziej mylącego, bo na
drugi dzień nie mówią o niczym innym, jak o adopcji. A w ogóle mają ogromną
wyobraźnię, szczególnie kiedy przyjeżdża ktoś obcy, dlatego proszę się nie
dziwić, gdyby przypadkiem któreś z nich opowiedziało pani o czymś niesamowitym.
Karen
słuchała w milczeniu, wciąż mając przed oczami duże, smutne, niebieskie oczy.
Czuła, jak wzruszenie coraz bardziej ściska jej serce, a pod powiekami zapiekły
wzbierające łzy.
-
Chyba niepotrzebnie pan Bill tu panią przywiózł, tylko się pani zdenerwowała. -
westchnęła kobieta, widząc, co się z nią dzieje.
-
Nie... Wręcz przeciwnie - odparła Karen zdławionym głosem. - Przyda mi się taka
lekcja.
-
Może pokażę pani wszystkie pomieszczenia? Pan Kaulitz zakupił komputery, teraz
w każdym pokoju jest jeden, już nie kilka na świetlicy - zmieniła nagle temat
dyrektorka, wstając. Najprawdopodobniej chciała w ten sposób skierować myśli
Karen na inne tory.
Wyszły
na korytarz, gdzie już biegały uradowane na tę chwilę dzieci, latając swoimi
nowymi samolotami po wymyślonym niebie bądź jeżdżąc po wymarzonych trasach
najlepszych wyścigów samochodowych.
-
Meble też niedawno zakupiliśmy, tylko przydałoby się pomalować te pokoje. Pan
Bill mówił, że poszuka jakiegoś dekoratora, wymyślił, że dziecinne pokoje nie
powinny być pomalowane zwyczajnie, jest niesamowity, wspaniałomyślny i taki
dobry... - szczebiotała w zachwycie pani Potts.
Karen
uśmiechnęła się delikatnie, pokonując w sobie pierwszy szok, lecz kiedy tylko
zajrzała w kolejne małe i smutne oczy, wszystko odżywało na nowo. Widziała w
nich całą tragedię i brak podstawowej, psychicznej potrzeby, jaką dla dziecka
jest rodzicielska miłość i bliskość.
-
No co tam, drogie panie? - usłyszały gdzieś z tyłu wesoły głos młodego
mężczyzny.
-
Właśnie pokazuję pani, jakie dobra dostały dzieci od pana.
-
Ależ nie ma się czym chwalić - odparł skromnie Bill, ogarniając swoimi
ramionami obydwie kobiety. - Chciałbym jeszcze z panią zamienić kilka słów -
zwrócił się do pani dyrektor.
-
Możemy pójść do gabinetu?
-
Ależ oczywiście, zapraszam!
-
Ja tu zostanę - wtrąciła Karen, której wyraz twarzy wciąż świadczył o głębokim
wzruszeniu.
-
Wolałbym nie... - Łagodnie zasugerował Bill.
-
Zostanę...
-
No trudno, jeśli chcesz... Ale gdyby coś, będziemy w gabinecie.
Kiwnęła
głową. Nie chciał nalegać, ale widział jakie wrażenie to wszystko na niej
wywarło. Skoro jednak zdecydowała pozostać razem z dziećmi, nie miał innego
wyjścia, jak ruszyć z panią Potts, aby omówić jeszcze kilka ważnych spraw.
Karen
przysiadła na małym krzesełku, a kiedy tylko została sama, podeszła do niej
malutka i chuda blondynka, w okularkach na nosku i w przydużych kapciach.
-
Mój tata zabił mamę siekierą, krew bryzgała po ścianach, całe były czerwone -
odezwała się po chwili, siadając tuż obok.
„Dzieci mają ogromną wyobraźnię...”,
niemal od razu zadźwięczały jej w uszach słowa dyrektorki, jednak pomimo tego
przekonania, poczuła na swoich plecach zimny dreszcz. A co, jeśli to wszystko
jest prawdą? Może nie wszystkie dzieci potrafią tak zmyślać?
-
Gada głupoty, proszę pani - odezwał się niewiele większy chłopiec, który stojąc
za drzwiami, wszystko słyszał. - Za tydzień ma jechać do matki - roześmiał się,
ale już po chwili zamilkł, bowiem na jego policzku wylądowała zwinięta w pięść
ręka dziewczynki.
-
Heidi! Tak nie wolno! - rozległ się głos wychowawczyni. - Natychmiast do
swojego pokoju! A ty chodź, przyłożę ci lód - zwróciła się do płaczącego chłopca.
Karen w milczeniu obserwowała te sceny i może nie byłoby w tym wszystkim
niczego szokującego, bo przecież w normalnym domu rodzeństwo też potrafi
wymierzać sobie razy, jednakże tutaj dostrzegła jakąś chorą rywalizację o
zupełnie obcą osobę. Wszyscy chcieli zwrócić na siebie uwagę. Nie zdążyła
jednak zbyt długo się nad tym zastanowić, bo właśnie stała na wprost kolejna
ofiara braku miłości, wpatrując się w nią ufnie swoim ciepłym, brązowym
spojrzeniem.
-
Mam na imię Laura, a ty? - zapytała.
-
Karen - odpowiedziała z wielkim trudem.
-
Szkoda, że nie jesteś moją mamą. - Dziewczynka objęła rękę kobiety, z całej
siły tuląc do niej swoją twarz, kiedy znów pojawiła się wychowawczyni:
-
Laurka, idź się pobawić - powiedziała, delikatnie odganiając małą, i zwróciła
się do dziewczyny, która już z trudem powstrzymywała łzy. - Zdenerwowała się
pani. - Teraz tylko pokiwała głową, żeby nie rozpłakać się na dobre. - Za
pierwszym razem zawsze tak jest, ale proszę nie wierzyć wszystkiemu, co pani
słyszy. Niektóre dzieci to diabełki w skórze aniołów, co jednak nie zmienia
faktu, że wszystkie są nieszczęśliwe. Zrobią wszystko, aby tylko zwrócić na
siebie uwagę i wywrzeć odpowiednie wrażenie. Matka Heidi na przykład jest
alkoholiczką, dziewczynka przeżyła w domu piekło z rąk kolejnych tatusiów. Ma
osiem lat, a wygląda na pięć.
Po policzkach
Karen popłynęły łzy, których już nie umiała powstrzymać i niemal natychmiast
otarła je dłonią.
-
Przepraszam, nie powinnam tego pani mówić. - powiedziała zakłopotana
nauczycielka. - Ale kiedy przychodzą wolontariuszki, chcą wiedzieć wszystko,
zapomniałam, że pani jest gościem. Może chodźmy do gabinetu pani dyrektor.
-
Nie, nie - Dziewczyna tylko potrząsnęła głową. - Niech pani mówi, ja też chcę
to wiedzieć.
Tak
więc siedziała, słuchając tych wszystkich okropnych historii, o których tak
naprawdę czytała tylko w gazetach i kiedyś wydawały jej się czystą abstrakcją.
Gdy nauczycielka odeszła, przepraszając, że musi wrócić do swoich obowiązków,
na własnej skórze doświadczyła tej rzeczywistości. Dzieci jakby czekały, kiedy
wreszcie tamta odejdzie, bo momentalnie obstąpiły ją, opowiadając jedno przez
drugie i prawie nie przerywając. Każde z nich chciało być w centrum
zainteresowania. Podczas gdy Karen je o coś zapytała, natychmiast odpowiadały i
nie ważne, co mówiły, liczył się tylko efekt. Gdy ona opowiedziała o wakacjach
w Egipcie, wnet chwaliły się feriami we Francji czy na Majorce. Mówiły o tym,
że niedługo zabierze je mama i jaki sąd był okropny, ponieważ rozdzielił je z
rodzeństwem.
Już
nie płakała, choć pewnie gdyby pozostawiły ją w samotności, wylałaby morze łez.
Teraz umiejętnie tłumiła w sobie poczucie współczucia i ogromny smutek.
Wiedziała, że przy dzieciakach po prostu nie może niczego obnażyć.
Otworzyły
się drzwi do gabinetu pani Potts i jej oczy ujrzały Billa. Pragnęła już tylko
jednego: wrócić do hotelu i móc bezkarnie wypłakać wszystkie żale, cały smutek
tego piekła zgotowanego przez los tym małym istotom. Przy nich musiała być
twarda, nie mogła okazać współczucia i tego, jak ból rozdziera jej serce. Kiedy
do niej podszedł i spojrzał w oczy, wiedział co czuje, znał wszystkie myśli,
wyczytał niemą, błagalną prośbę o powrót do hotelu.
- Jedziemy - powiedział cicho i pochylając się
nad nią, delikatnie ujął jej dłoń. Natychmiast wstała, a wówczas dwie
dziewczynki zaczęły płakać, kurczowo łapiąc ją za spodnie. Miała wrażenie, że
nie ruszy się z miejsca. Te smutne twarzyczki, niemal rozpaczliwe gesty i
łzy... To wszystko było ponad jej siły.
Z
trudem zdołała wypowiedzieć kilka słów na pożegnanie. To niesamowite, jak
szybko te dzieci potrafiły się przywiązać do zupełnie obcej osoby, jak samym
tylko wyrazem twarzy umiały wyrazić swoje marzenia; o domu i normalnym życiu.
Była
zdruzgotana. Bez słowa wsiadła do samochodu, odwracając głowę do okna. Nie
chciała, by widział jej słabość, chociaż z pewnością nie było to powodem do
wstydu, czy choćby zażenowania. I choć darzyła go coraz większą sympatią i
zaufaniem, uporczywie starała się bronić przed łzami bezradności.
Nie
mówił nic, w skupieniu prowadząc auto. Domyślał się, co dzieje się w jej
wnętrzu, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo to wszystko ją
poruszyło. Był głupcem, przywożąc ją tutaj. Jak mógł to sobie uzmysłowić
dopiero przy furtce? Teraz bał się odezwać, nie wiedział, jaka może być jej
reakcja na jego pocieszające bądź uspokajające słowa. Chociaż... Może powinien
coś powiedzieć, cokolwiek... Tylko co?
Nie
widział tego, ale tak bardzo powstrzymywane łzy z wielką siłą wydarły się z tej
marnej niewoli. Teraz - wolne - płynęły po policzkach, aby dokonać żywota,
wsiąkając w cienką bluzkę Karen. W końcu stłumione łkanie przerodziło się w
szczery, ale bezgłośny płacz.
Nie mógł dłużej
udawać, że tego nie zauważa. Natychmiast zatrzymał samochód na poboczu i
zamknął jej dłoń w swoim ciepłym uścisku.
-
Karen... - zwrócił się do niej pełnym zrozumienia głosem. Odwróciła twarz w
jego stronę: jej załzawione oczy błyszczały jak dwa szmaragdy; zimne i
zawierające w sobie ogrom nieukojonego bólu, będące jednocześnie wyrazem
miłości i dobroci. Przez chwilę zupełnie zatracił się w tym spojrzeniu.
-
Przepraszam, że się tak rozkleiłam - jęknęła, znów odwracając się w stronę
szyby.
-
Niepotrzebnie cię tu przywiozłem - W jego głosie dało się wyczuć nutę
zakłopotania.
-
Potrzebnie... Masz może jakieś chusteczki? Nie wzięłam torebki. - Karen otarła
wierzchem dłoni wciąż spływające łzy.
-
Tak, jasne - Bill sięgnął do schowka, wyjmując z niego potrzebną dziewczynie
paczkę higienicznych chusteczek. Drżącą dłonią otworzyła opakowanie. Wyjętą
chusteczką wytarła oczy, policzki i nos. Otworzyła lusterko i oceniając swój
wygląd, westchnęła:
-
Teatralnie się rozmazałam.
Bill
tylko uśmiechnął się pod nosem. Faktycznie, pod oczami miała jeszcze trochę
tuszu, który wraz z łzami spłynął z jej rzęs, ale była umalowana tak
delikatnie, że nawet nie zauważył różnicy, gdy to wszystko starła.
-
Przepraszam - odezwał się, kiedy Karen chowała lusterko. - Zafundowałem ci
przykre doświadczenie.
-
Przestań, proszę cię... Przecież sama chciałam tutaj przyjechać.
-
Bo nie wiedziałaś, co cię czeka - westchnął, włączając się do ruchu. - A ja
doskonale wiedziałem i nie powinienem był.
-
Nie rób sobie wyrzutów. Takie przeżycia wzmacniają - odparła, ciężko
wzdychając. Była już nieco spokojniejsza, jednak do jej myśli wkradały się
wciąż te same, wypowiedziane przez dzieci słowa, przed oczami stawał ich obraz,
a w uszach dźwięczało uporczywie: „Zostaniesz
moją mamą...?”. Wiedziała, że szybko o tym nie zapomni.
-
Ale teraz trzeba jakoś odreagować - stwierdził Bill już nieco weselszym tonem.
- Proponuję drinka i może jakiś spacer dla relaksu? - Niepewnie spojrzał w bok.
Smutną twarz dziewczyny rozjaśnił nikły uśmiech, po czym odparła:
-
Z przyjemnością przyjmę takie zadośćuczynienie.
Miła,
spokojna rozmowa wypełniła resztę czasu poświęconego na dojazd do hotelu. Już
nie wracali do przeżyć sprzed kilkunastu minut, bo jak na jeden wieczór, aż
nadto było smutku. Obydwoje celowo omijali ten temat, choć byli pewni, że przy
okazji, za jakiś leczący te psychiczne rany kawałek czasu, wrócą do tego
zdarzenia.
Bill
zatrzymał się pod głównym wejściem do hotelu, gdzie wysiadła Karen. Umówili się
na dole przy recepcji, dając sobie na przygotowanie pół godziny.
Gdy
wprowadzał samochód do garażu, opuściło go całe napięcie, jakie odczuwał w
drodze powrotnej. Teraz na dobre rozgościło się w tym miejscu przyjemne uczucie
stonowanej radości, nie jakiejś szalonej euforii, ponieważ do tego powodów nie
miał. Jednak na samą myśl o swojej propozycji lekko się do siebie uśmiechał.
Był nawet odrobinę zdziwiony, kiedy uzmysłowił sobie, że przebywanie w
towarzystwie Karen było dla niego po prostu przyjemnością.
Te
pół godziny do ponownego z nią spotkania miał przeznaczyć na krótki obchód po
hotelu i właśnie zamierzał wejść tarasem przez restaurację, gdy przy schodach
dostrzegł dobrze mu znany samochód. Tuż obok stał znajomy mężczyzna w średnim
wieku, tuląc w ramionach swoją młodą żonę. Przystanął na chwilę i przymrużając
oczy, mruknął do siebie pod nosem:
-
Niech to szlag... - Po czym zniknął w drzwiach restauracji.