niedziela, 15 lipca 2018

„Smaller evil”

Zapraszam na jednoczęściówkę napisaną podczas Wyzwania pisarskiego pod prompt na Grupie Fan Fiction Tokio Hotel




„Smaller evil”

            Nienawidzę smaku rozczarowania. Powód mojej nienawiści jest w zasadzie bardzo banalny, ponieważ nie chodzi tu o ból z powodu zawodu, jakiego nie sposób nie czuć w takich chwilach. Irytuje mnie fakt, że nie potrafię tego smaku określić. Na dobrą sprawę mógłbym śmiało powiedzieć, że jest on gorzki, ale takie stwierdzenie byłoby zbyt płytkie, zbyt banalne. To, że zawiera się w nim gorycz, jest rzeczą wiadomą i pewną, ale jaki jeszcze, jego czytelny smak drażni moje intelektualne kubki smakowe?
            Tak w myślach deliberując, przymykam oczy i wystawiam twarz na działanie słonecznych promieni, jednocześnie poszukując w czeluściach mojego umysłu nieco lepszego określenia. Cierpki? Z pewnością. Palący… Tak. Jednak to wszystko wciąż jeszcze za mało, by opisać jaki smak teraz rozpłynął się we mnie, niczym trucizna, po ukąszeniu jadowitego robala. Ta paniusia z pewnością takim robalem była. Wyniosła, harda, pełna wyższości nad takim marnym puchem, jakim jestem ja. Jednak muszę przyznać, że piękna z niej kobieta. Piękna i bardzo elegancka, ale za to zimna, niczym lodowiec w Alpach, czy na Antarktydzie, zresztą mało ważne. Glacjologiem z pewnością nie jestem, ani nie będę. Wracając do sedna, właśnie przez taką kobietę, wciąż czuję ten ohydny smak. O i proszę, właśnie znalazłem jego określenie, bo nieważne czy gorzki, cierpki, czy palący. Ten smak jest po prostu ohydny.
            Wciąż nie otwierając oczu, pełen wewnętrznej, goryczy,  napawam się ciepłem letnich promieni popołudniowego słońca, a w dłoni wolno obracam szklankę wypełnioną piwem. Chyba poniosłem porażkę, mogę więc chociaż jakoś rozweselić kubki smakowe, tym razem nie mojej inteligencji, ale te na języku. Po takiej rozmowie, jestem już pewien, że za jasną cholerę nie dostanę tej roboty. Rozwodzę się w myślach nad sensem istnienia i stawianiem przez człowieka na piedestale egzystencjalizmu, uznając siebie za totalnego przegrywa. Uchylam powieki i spod przymrużonych badam okolicę, chcąc odnaleźć w pobliżu jakąś samotną duszę, która przy wypełnionym szkle zechce wysłuchać mojego biadolenia na wszystko, na świat, na moje życie i moje porażki. Pałam patologiczną wręcz chęcią opowiedzenia o tym wszystkim przypadkowemu komuś, kolejnego użalenia się nad sobą i łypię na potencjalnego kandydata, jednak ku mojemu rozczarowaniu wokoło same pary, czy to jedno, czy dwupłciowe. I żadnego singla, który nawet puszczając moją opowieść mimo uszu, zechciałby chociaż udawanie mnie wysłuchać. I tu nachodzi mnie refleksja, która sprawia, że jestem niemal pewny, że za dużo opowiadam o sobie całkiem przypadkowym osobom, w rezultacie czego nie wychodzi z tego nic pozytywnego. Naprawdę nie wiem, w jakim celu tak uparcie dokonuje tej publicznej wiwisekcji własnego życia. Po alkoholu bywam wręcz jak otwarta księga. I dziś z chęcią otworzyłbym siebie na którejś ze stron, jednak nikt nie zechce mnie przeczytać, bo wciąż tkwię tutaj sam. Przymykam więc oczy, pogodzony już z rzeczywistością i błądzę chwil kilka po nieboskłonie moich myśli, kiedy słyszę gdzieś obok ciche pytanie:
            – Poratujesz mnie kolego kilkoma euro na piwo? – Uchylam ponownie powieki i widzę, że tymi słowami zwraca się do mnie koleś w silnej potrzebie, sądząc już z ogólnego wyglądu wspartego zachowaniem, bo trzęsie się cały, ale chyba nie tylko z niepewności czy odnajdzie drogę do mojej hojności. Myślę więc sobie: co mi szkodzi poratować gościa w potrzebie? Wyciągam z kieszeni pięć euro. Jeśli dalej tak pójdzie, to nie znajdę żadnej roboty i za lat kilkanaście, mogę tkwić w takiej samej godzinie egzystencji, w jakiej on znalazł się w chwili obecnej. Nie upatruję w nim za żadne skarby wolnego słuchacza, bo jakiś taki nie wpasowujący się w moje kanony towarzysza, poza tym, jak mniemam, oddali się z moim datkiem i więcej go nie zobaczę, dlatego też nawet nie oglądam się za nim, kiedy dziękuje i odchodzi. Po kilku minutach jednak widzę i chyba nawet nie dziwię się zbytnio, gdy wraca. Może i on potrzebuje na tę chwilę towarzystwa?
            – Mogę się przysiąść? – pyta wskazując miejsce na wprost w ręku dzierżąc kufel pełen mocnego piwa. Normalnie to pewnie bym coś tam bąknął, że nie, że są przecież inne stoliki, ale: „Co tam”, myślę sobie. Najwyżej to jemu się wygadam. „Na bezrybiu i rak ryba” - nasuwa mi się stare powiedzonko. 
            – Siadaj kolego – mówię zapraszająco. Mam jakieś nieodparte wrażenie, ze gdzieś, kiedyś, dawno temu, a może i całkiem niedawno, widziałem go. Jego nieco zniszczona używkami twarz jest mi dziwnie znajoma. Nie mogę jednak odszperać w zwojach mojej pamięci, kiedy to było, i w jakich okolicznościach. Może gdzieś w parku, na ulicy, w dziwnej sytuacji? Mniejsza z tym, pewnie i tak nie przypomnę sobie.
            Nie jest stary, ale zniszczony „życiem”, o ile to, co mam na myśli, poniekąd można tak nazwać, bo ja raczej dałbym temu miano śmierci. Kiedyś musiał być bardzo przystojny, chociaż właściwie wciąż jest. Gdyby tylko się ogolił, ściął włosy i jakoś staranniej ubrał. Nie, żeby od niego śmierdziało, ale jest odrobinę nieświeży, rzekłbym wręcz, że wczorajszy. No i jakoś tak zaniedbany, choć ciuchy ma markowe, wcale nie z drugiej ręki, modne i dobrze dobrane. Gdzie nie gdzie tylko lekko przybrudzone, ale to pewnie przez alkoholowy ciąg, w jakim z pewnością tkwi. Może spał gdzieś pod mostem? Na bezdomnego raczej nie wygląda.
            Upija zachłannie kilka łyków piwa i z głośnym westchnieniem odstawia kufel, po czym unosi na mnie szkliste spojrzenie i uśmiecha się.
            – Wiem, myślisz, że jakiś ze mnie żebrak… – odzywa się i nim zdążę z grzeczności zaprzeczyć, dodaje: – Nie przejmuj się, każdy tak o mnie myśli. Każdy kto mnie nie zna. Przepraszam, że poprosiłem o te kilka euro, ale miałem wrażenie, że bez lekarstwa nie zdołam dojść do domu – Śmieje się cicho, wskazując na swój kufel.
            – Chyba gruba impreza była, co? – Uśmiecham się, chcąc jakoś wybrnąć z własnych myśli, bo jedyne co teraz mi się nasuwa to osąd, że facet jest jakimś menelem. Ale przecież nie powiem mu wprost, że w moich oczach maluje się jako niechlujny pijaczyna.
            – Jak niemal codziennie, picie to moje życie – mruczy pod nosem i znów bierze kilka siermiężnych łyków piwa. A więc sam przyznaje, że jest zwykłym pijakiem. W tej chwili spala mnie wewnętrzna ciekawość, dlaczego wpadł w ten paskudny nałóg? Czy życie stargało go do tego stopnia, że zaczął topić wszystko co złe w alkoholu? Czy pił po prostu z czystej fantazji? Może za dużo kasy, może zbyt odpowiedzialne stanowisko, a może po prostu nie umiał poradzić sobie w otaczającej go rzeczywistości? Nie wiem, ale nie pytam, bo tak naprawdę nie powinno mnie to wszystko obchodzić. Mam swój świat i swoje problemy, a właściwie teraz tylko jeden i największy - rozmowa kwalifikacyjna, którą z pewnością zawaliłem na całej linii.
            – Czyli nie jest tak źle, jeśli co dzień imprezujesz – staram się obrócić jego słowa w żart.
            – Zależy jakie zło masz na myśli – rzuca od niechcenia.
            – No kasa. Mam na myśli kasę. Gdyby nie było cię stać, nie byłoby tak dobrze.
            – Na to jeszcze mnie stać, a na nic innego mi nie potrzeba. Ważne, że pić mam za co.
            – Dziś chyba trochę zabrakło – zauważam z przekąsem. Nie, żebym mu żałował tych kilku euro, ale stwierdzam fakt.
            – Masz rację, zabrakło, ale tylko dlatego, że idąc w miasto biorę zawsze samą gotówkę. Gdybym wziął kartę, domyślasz się, jakby to mogło się skończyć. Stawiałbym wszystkim bez opamiętania i pozamiatałbym na koncie, może nie do czysta sam, a jeśli nie ja, pozamiataliby za mnie inni, gdybym oderwał się od rzeczywistości. Wiesz, nie jestem w stanie sam wszystkiego przepić. Dlatego zabrakło. Zawsze brakuje, ale rzadko wołam od przypadkowego gościa na piwo. – Mówi tak składnie, że zastanawiam się czy przypadkiem nie jest jakimś pisarzem. – Masz telefon? – pyta.
            – Mam, a chcesz do kogoś zadzwonić? 
            Potrząsa przecząco głową.
            – Do nikogo. Zapisz mój numer, wyślesz mi numer konta, a ja przeleję ci kasę.
            – Daj spokój – śmieję się. – Po co tyle zachodu o kilka euro?
            – Bo nie widzę powodu, dla którego miałbyś stawiać nieznajomemu piwo – odpowiada.
            – Jesteś w potrzebie, więc to jest powód. A może kiedyś ty mnie jakoś poratujesz? – odpowiadam uśmiechając się.
            – Jedyne co mogę ci ofiarować, to towarzystwo przy kieliszku, ewentualnie mogę ci kiedyś postawić, jeśli nadarzy się okazja. Nic więcej taki degenerat jak ja, nie ma do zaoferowania.
            Patrzę na niego i zastanawiam się dlaczego tak inteligentny - jak mi się wydaje - facet, uległ temu niszczącemu nałogowi, chociaż, przecież zazwyczaj inteligentni i wrażliwi ludzie wpadają łatwo w jego szpony, więc nie wiem czemu się dziwię? Szkoda zmarnowanego życia, chociaż, może w jego mniemaniu wcale nie jest ono zmarnowane?
            – Jesteś świadom swojego nałogu, że nazywasz się degeneratem.
            – Piję nałogowo piąty rok, mam alkoholowe ciągi i wcale nie twierdzę, jak większość, że mogę w każdej chwili przestać. Nie mam silnej woli, nie mam dla kogo przestać i wcale nie chcę.
            – A czego chcesz? – Wpatruję się w niego z zaciekawieniem. Zadziwiająca jest ta świadomość faktu, że znalazł się w szponach nałogu z których nie może i nie chce się wyplątać. I zastanawia mnie to co powiedział, dlaczego nie chce?
            – Chcę się zapić wreszcie, jedyne na czym mi zależy.
            Unoszę ze zdziwieniem brwi.
            – Jeśli chcesz umrzeć, czemu nie popełnisz samobójstwa? Wystarczy nałykać się prochów, zaśniesz i po sprawie. A takie picie to bardzo powolna śmierć, nabawisz się z czasem marskości wątroby i umrzesz w cierpieniu.
            – I dobrze, należy mi się. Chcę cierpieć, bo ona też cierpiała.
            – Ona? – Unoszę brew w górę wpatrując się w niego. Nie mam pojęcia co ma na myśli, ale kiedy patrzę w jego oczy, wyczuwam, że przeżył jakąś osobistą tragedię.
            – Moja żona – odpowiada krótko i wzdycha, wypija resztkę. Poszło mu całkiem szybko, choć ja mam wciąż pół kufla, a przecież siedzę tu o wiele dłużej niż on. Otwiera dłoń i patrzy na klika drobnych monet. – Chyba wystarczy na jeszcze jedno – stwierdza i podnosi się, podchodząc do baru. Zerkam za nim, kiedy odchodzi. Spodnie wiszą na nim, trzymając się ledwie na kościstych biodrach. Brudne na tyłku, jakby w jakimś błocie siedział. Może i siedział, kiedy miał ten całkowity stan nieważkości. Widać, że albo kończy jeden z ciągów, albo jest w trakcie. Chyba nie był w domu kilka dni. Wraca z piwem. Już nie trzęsie mu się dłoń jak wcześniej, chyba trochę pomógł sobie tą namiastką alkoholu, bo w piwie jest zdecydowanie za mało procent dla kogoś, kto pije notorycznie, ale widać dla niego w tej chwili dobre i to. Siada znów na swoim uprzednim miejscu. Wierci we mnie ciekawość, co też takiego wydarzyło się w jego życiu, ale nie śmiem pytać. Za to on pyta mnie:
            – A ty czemu tak tu siedzisz sam? Jakieś kłopoty?
            – W zasadzie nie. Jestem wściekły, bo zawaliłem rozmowę o pracę, babka trochę wyprowadziła mnie z równowagi. Wiesz, taka jedna z tych wnikliwych zołz w okularach. Szkoda, bo zależało mi na tej robocie – wzdycham, biorąc łyka. I jak wcześniej miałem ochotę pobiadolić i poużalać się na swój los trochę dłużej, tak teraz mówię dość krótko i zwięźle. On uśmiecha się tylko i jakby z politowaniem kręci głową, po czym lekkim machnięciem dłoni daje mi do zrozumienia, że to, czym się przejmuję jest niczym.
            – Znajdziesz inną robotę, równe dobrą a może i lepszą. To żadna tragedia – mówi, a ja wciąż uważam, że każdy ma jakieś tam swoje tragedie, większe, lub mniejsze. I znów ta kusząca myśl, żeby jednak zapytać o jego życie, ale to tylko mgnienie, więc zatrzymuję ją dla siebie. Odpowiadam:
            – Łatwo ci mówić.
            – Mówić zawsze jest łatwo, pewnie gorzej czegoś doświadczać. Ale uwierz, to naprawdę jeszcze nie jest żaden dramat.
            Mam wrażenie, że chce mi o czymś opowiedzieć, ale milknie nagle. I dłuższą chwilę obaj milczymy, ja jednak w końcu zdobywam się na odrobinę odwagi.
            – Właściwie dlaczego pijesz?
            Wzdycha nie odpowiadając od razu, po czym mówi:
            – Najpierw chciałem zabić w sobie ból, zapić pamięć, upijałem się na umór, żeby nie pamiętać, ale to nie jest tak, że można zapomnieć. Nawet po pijaku nie można wymazać z pamięci ponad jednej trzeciej życia. Przynajmniej tego świadomego życia. Nie można przełączyć w mózgu jakiegoś wyłącznika. To, co było, te wszystkie piękne chwile, jak i te najgorsze, na zawsze pozostaną we mnie, w mojej pamięci i nigdy się od tego nie uwolnię. Ona cała, to wszystko co się wydarzyło...
            Łamie mu się głos i znów milknie, a ja nie wiem co mam powiedzieć. Bo nie wiem, czy ona odeszła, czy coś złego się stało, nie mam bladego pojęcia czym doświadczyło go życie, a doświadczyło z pewnością najgorzej, jak tylko mogło. Prawdopodobnie los odebrał mu ukochaną. Tylko ja wciąż nie wiem jak. I wciąż nie potrafię zapytać. Wpatruję się tylko w niego wyczekująco, w nadziei, że sam mi wszystko opowie. I mówi.
            – Była taka piękna… Piękna i szalona. I to mi się w niej cholernie podobało. Pociągała mnie, kusiła, uwodziła. Sprawiała, że pragnąłem tylko jej i zawsze byłem o nią kurewsko zazdrosny, nawet, kiedy spojrzała na innego, choćby niewinnie. To już pięć lat, odkąd jej nie ma, pięć długich, pieprzonych lat, pełnych bólu którego nie umiem zapić. Zawsze będę pamiętał jak niosłem ją na rękach, jak całowałem pierwszy raz i naszą pierwszą noc. Dzień, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem i pierwszą randkę, jej śmiech i taniec w deszczu. Wspólne szaleństwa, imprezy, a nawet wspólne ćpanie, choć to było najgłupsze co razem robiliśmy, ale ona powtarzała mi jak mantrę, że w życiu trzeba spróbować wszystkiego. Lubiła ryzyko, lubiła spontan i zawsze miała szalone pomysły. Ulegałem im, bo kochałem ją nad życie i nie chciałem ograniczać, nie chciałem zabraniać jej czegokolwiek, spełniałem każdą zachciankę. A dziś żałuję, że wtedy zabrakło mi zdrowego rozsądku i, że nie dopilnowałem… – Znów łamie mu się głos i zakrywa brudną dłonią twarz. Palce ma smukłe, delikatne. I choć nie są czyste, ja wiem, że nie skalały się żadną fizyczną pracą. Po prostu prawdopodobnie w tym swoim alkoholowym ciągu zbyt długo się nie mył. Nie wiadomo gdzie był i gdzie spał, ale z pewnością nie w domu. Cierpi, chyba nawet płacze, tak mi się zdaje, a ja zamiast powiedzieć kilka słów otuchy, myślę o jego brudnych rękach. Co za dureń ze mnie… Po chwili odejmuje dłoń i podnosi na mnie wzrok. Nie myliłem się, jego oczy są we łzach.
            – Przykro mi… – To jedyne co potrafię teraz z siebie wydusić, a on kontynuuje.
            – Wciąż mam małego misia, którego kiedyś na samym początku naszej znajomości mi podarowała. Każdy kąt naszego domu przypomina mi o niej. Nasza sypialnia, wanna w której lubiliśmy się kochać, kanapa w salonie. W garderobie wciąż wiszą jej sukienki, w szafkach są jej buty. Na półce w łazience jej perfumy i kosmetyki. Nic nie zmieniłem…
            – Posłuchaj mnie… – zaczynam, chociaż wiem, że to trochę bez sensu. Ten człowiek musiał kochać swoją żonę nad życie, a ona ot tak po prostu nie odeszła od niego, przecież nie zostawiłaby swoich rzeczy. Chociaż nie, odeszła. Odeszła z tego świata i tym samym jego życia. Dlatego nie potrafi się pozbierać. – Może właśnie powinieneś zmienić wszystko, rzeczy po niej rozdać, zmienić mieszkanie, inaczej nigdy się nie podniesiesz…
            – Ale ja wcale nie chcę się podnosić, nie chcę zapominać, choć jakoś podświadomie do tego dążę. Celebruję wszystko w mojej pamięci, utrwalam. Kiedyś może i chciałem, ale teraz już nie  – mówi. – W tym domu ona jest ze mną, może nie fizycznie, ale jest ze mną jej dusza.
            – Nie znałem jej, ale myślę, że ona by nie chciała, abyś tak po niej rozpaczał. Jeśli cię kochała, a pewnie tak, i pewnie byliście szczęśliwi, to chciałaby, abyś się pozbierał, a może nawet ułożył sobie życie. Może nie jest jej tam lekko, kiedy tu tak bardzo cierpisz… – Nie wiem właściwie po co mówię mu takie frazesy, kiedy wiem, że to z pewnością i tak nic nie zmieni. Ma na twarzy wymalowane cierpienie, a to także bardzo dodaje mu lat.
            – Tam, to znaczy gdzie? W niebie? – pyta, unosząc spojrzenie, a ja potakuję nieśmiało. Wtedy odpowiada: – Nie ma żadnego nieba, Boga też nie ma, bo gdyby był, nie pozwoliłby na to. A jeśli jest to nienawidzę go i nie potrzebuję.
            Na jego twarzy maluje się wściekłość.
            – Ja myślę, że wszystko jest na świecie po coś – mówię cicho.
            – Tylko po co? Żebym pływał w tej beznadziejności kolejnych dni bez niej? Po to, żebym bezradnie machał rękami w zimnej, mokrej, lepkiej rzeczywistości kolejnych tygodni, miesięcy, lat od kiedy jej nie ma? Żebym beznadziejnie chlapał się w tym oceanie przerażającej już dla mnie codzienności? Chciałbym się wreszcie w tym wszystkim utopić, a jednak nie wiem czemu wciąż utrzymuję się na powierzchni tego całego gówna zwanego życiem, którego fale i silne prądy rzucają moim istnieniem na wszystkie strony.
            Słucham go w niemym zdumieniu. Przecież to ja miałem mówić, ja chciałem znaleźć wolnego słuchacza, a tymczasem sam nim się stałem. Bezsilnie chłonę każde słowo i znów ta myśl: kim jest ten człowiek, który wygląda jak pospolity, zniszczony nałogiem gość, a jednak mówi tak bardzo niepospolicie?
            – Uporządkowałem wszystko, co mogłem w swoim życiu uporządkować, spisałem testament, przekazując po mojej ewentualnej, niechybnej śmierci wszystkie moje dobra po części dla niechcianych, pokrzywdzonych przez los zwierząt, a po części rodzinie. Dobiło mnie życie i upadłem, nie ma dla mnie przyszłości, jest tylko marna egzystencja pijaka – To mówiąc wzdycha, po czym wyjmuje z jednej z kieszeni, jakąś pomiętą paczkę papierosów, które w jej wnętrzu są w dość kiepskim stanie. Wyciąga jednego, roluje w palcach i prostuje. Ma zamiar odpalić, ale nagle reflektuje się, że przecież powinien mnie poczęstować, wyciąga więc brudną dłoń, z trzymaną w niej używką:
            – Przepraszam, masz może ochotę?
            – Nie, dziękuję, ja nie palę – potrząsam głową. Mam wrażenie, że na jego twarzy maluje się ulga, że nie musi mi odstępować ostatniego papierosa, jaki ocalał w całości. Odpala, a ja palony wewnętrzną ciekawością, już nie namyślam się, a pytam. Wprawdzie nie wywalam wprost, idę okrężną drogą, ale chcę dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się jego żonie:
            – Twoja żona była chora?
            Zaciąga się mocno papierosem, po czym wypuszcza z ust kłęby dymu.
            – Nie. Była zdrowa, piękna i młoda. Gdybym choć raz wykazał się rozsądkiem, ona by żyła. To był wypadek – odpowiada spokojnie, zdawać by się mogło, że beznamiętnie.
            – Samochodowy? – drążę. Jeśli już mówi, postanawiam dowiedzieć się wszystkiego. Kręci przecząco głową.
            – Byliśmy na imprezie, wiesz jak to jest… Głośno grająca muzyka, pijani, albo zaćpani ludzie. Ona lubiła się bawić, lubiła szaleć. Tam był duży taras, ósme piętro apartamentowca, szeroka balustrada, dla stojącego zupełnie bezpieczna. Ona nie bała się niczego, nie miała lęku wysokości. Pamiętam tylko, kiedy wychodziła z salonu z kieliszkiem w dłoni, roześmiana w towarzystwie kilku osób. Oboje już ledwie kontaktowaliśmy z rzeczywistością. Ja byłem wciąż w środku, kiedy zobaczyłem jak siada na tej niby szerokiej balustradzie. I do dziś nie wiem do końca jak to się stało, choć wszyscy twierdzili, że przechyliła się za mocno. – Tu zacina się, płacze. Wpatruję się w niego i nie wiem co mam powiedzieć. Widzę jego cierpienie, jego łzy i tę brudną dłoń, którą zakrywa oczy, przeciera je, a ja nie wiem co mam powiedzieć i czy w ogóle coś mówić. Każde słowo pocieszenia wydaje się teraz nonsensem, jakąś czystą głupotą. Bo tak naprawdę nie ma takiego słowa, które mogłoby pocieszyć kogoś, kto stracił sens życia. Minęło kilka lat, a on, jak widzę, nie może się podnieść, a wręcz wpada w jeszcze głębszą otchłań rozpaczy.
            – Obwiniasz się, ale nie można czegoś takiego przewidzieć. To nie była twoja wina, a nieszczęśliwy wypadek. – Zdobywam się na te kilka słów, ale on ciągnie dalej, zupełnie nie zwracając na nie uwagi.
            – Pamiętam tylko, jak krzyczałem, jak wyłem z rozpaczy. Nie wiem jak nagle znalazłem się na dole, nie pamiętam nawet czy zbiegłem po schodach, czy zjechałem windą. Za to wciąż mam przed oczami jej piękną, bladą twarz, kiedy jej głowa leżała w kałuży krwi i nienaturalnie rozrzucone ręce, nogi… Miała takie piękne, zgrabne nogi, długie włosy, była jak anioł. I pewnie teraz nim jest. – Zaczyna się nagle śmiać. Dziwnie, jakby demonicznie. – Co ja pieprzę! Nie ma nieba i nie ma żadnych aniołów. – Znów milknie, teraz dla odmiany widzę, jak na jego twarzy maluje się złość.
            – Często to wspominasz? – pytam, bo nie chcę znów przywoływać na usta jakichś czczych słów otuchy.
            – W głowie mam to wszystko wciąż, jak żywe, śni mi się po nocach, nie opowiadałem o tym nikomu już dawno. Ale nie mogę przestać o tym myśleć i nie mogę się z tym pogodzić. Wtedy zrozumiałem, że wszystkie niepowodzenia w moim życiu były śmieszne, przejmowałem się niepochlebnym artykułem, kiedy krytyk zjechał naszą płytę. Dramatem było dla mnie to, że rozchorowałem się i musieliśmy odwołać kilka koncertów. Dziś wiem, że wtedy nie miałem pojęcia, czym jest prawdziwa tragedia w życiu człowieka, czym prawdziwe cierpienie. Mój piękny, kolorowy świat stał się nagle czarny i już taki pozostał. I wszystko już zawsze będzie czarne, i moja przyszłość - oby jak najkrótsza - będzie czarna. Mam żal do całego świata, nienawidzę tych wszystkich szczęśliwych ludzi… – Rozgląda się, wskazując ruchem głowy siedzącą nieopodal parę. Poniekąd go rozumiem, jest taki rozgoryczony, że właśnie jego spotkało to całe nieszczęście. I myślę sobie, że ludzie, którzy mają w życiu zbyt dużo pieniędzy, robią głupstwa z tego nadmiaru. Pewnie, gdyby żył jak większość pospolitych ludzi, prawdopodobnie coś takiego by mu się nie przydarzyło, chociaż może tej kobiecie i ta była pisana śmierć. Gdyby nie zginęła w taki sposób, może zabrałby ją jakiś inny, bardziej pospolity wypadek, choćby samochodowy? Nie wiem.
            Mężczyzna milknie, a ja także nic nie mówię, bo znów nie wiem co mógłbym w tej chwili powiedzieć. Nie dodam mu otuchy, nie pocieszę, bo teraz wiem, że dla niego nic nie będzie już pocieszeniem. I widzę, że ten człowiek - kimkolwiek jest - nigdy nie pozbiera się po tej stracie. No właśnie… Kim jest? Wciąż nie mam pojęcia, wciąż nie rozpoznałem go na tyle, aby utożsamić z jakąś znaną postacią. A wspomniał o płycie, o koncertach. To pewnie jakiś muzyk, a ja nie mogę sobie za nic przypomnieć skąd znam tę twarz. Wygląda pewnie inaczej, niż w czasach swojej świetności, teraz zniszczył go nałóg i cierpienie.
            – Grałeś w jakimś zespole? – pytam tak jakoś z dupy, już nic nie wspominając o jego osobistej tragedii.
            – Śpiewałem – odpowiada. – Przepraszam, zatraciłem już zupełnie samego siebie, powinienem się przedstawić, Bill Kaulitz. – podaje mi swoją brudną dłoń, więc wyciągam i moją.
            – Mark Hein – przedstawiam się i nagle spływa na mnie jakaś jasność. No tak! Przypominam sobie go szybko i nawet kojarzę fakt, kiedy gazety rozpisywały się o śmierci jego młodej i pięknej żony. – No tak, teraz już kojarzę – dopowiadam nieco zmieszany. Jest mi trochę głupio, że nie poznałem go.
            – Dawno za mną ten czas, kiedy byłem rozpoznawalny – uśmiecha się gorzko.
            – Pewnie nadal jesteś, tylko wiesz, ja nie za bardzo interesuję się muzyką – Staram się jakoś usprawiedliwić. Nie komentuje jednak moich słów, pewnie teraz to wszystko już nie ma dla niego żadnego znaczenia.
            – No cóż, dziękuję ci za to, że zechciałeś mnie wysłuchać, że poratowałeś gotówką i dotrzymałeś towarzystwa. Może wreszcie dojdę do domu, aby się wykąpać i porządnie wyspać. Podaj mi swój numer, chciałbym mimo wszystko zwrócić ci te kilka euro – uśmiecha się.
            – Daj spokój, to naprawdę drobiazg.
            – Nalegam, jeśli nie chcesz zwrotu, to może chociaż jak będę miał ogarniętą chwilę, to za jakiś czas zjesz ze mną obiad? Może wtedy już będziesz miał dobrą pracę i o wszystkim mi opowiesz.
            – No dobrze, na to mogę przystać. – Kiwam głową i dyktuję mu kilka cyfr, będących numerem mojego telefonu. Wklepuje je w swoją komórkę, po czym wstaje i znów podaje mi dłoń, tym razem na do widzenia.
            – Trzymaj się więc i nie martw tym, że może nie dostaniesz tej pracy. Jak nie ta, to będzie inna i pamiętaj, bywają w życiu o wiele gorsze dramaty, a czymś takim, nie ma się co przejmować.
            Kiwam tylko głową, przyznając mu rację.
            – I ty się trzymaj, chciałbym jeszcze kiedyś spotkać cię w lepszej kondycji.
            Już nie odpowiada, uśmiecha się tylko i odchodzi. Wiodę za nim wzrokiem, nieco pokrzepiony i bardziej optymistyczny, przyznając mu całkowitą rację.
            Moje osobiste niepowodzenie, to jednak mniejsze, w zasadzie całkiem nieistotne zło…


środa, 6 czerwca 2018

Część 36. „Pokochać deszcz”

Część 36. „Pokochać deszcz”


            Mijał kolejny miesiąc bez niej. Szare, smutne dni mijały bezpowrotnie, jeden podobny do drugiego, nie różniący się niemal niczym, pełen palącej tęsknoty, która czyniła go coraz bardziej zgorzkniałym. Odkąd jej zabrakło, jak na ironię przestało nawet świecić słońce. Tylko ten deszcz padający nieustannie, zupełnie tak, jakby jego dusza i serce wylewały morze łez. Tak samo płakało niebo, kiedy ją utracił i miał wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Udręka była w każdym kolejnym budzącym się dniu, tęsknota i ból w każdej godzinie. Gdyby miał trochę więcej odwagi, dawno by ze sobą skończył, jednak był zbyt wielkim tchórzem, by pozbawić się swojego nędznego - jak je sam określił - życia. Życia...? A może po prostu wegetacji, bo jak można było nazwać człowieka, który kilka godzin dziennie spędzał na wysiadywaniu na tarasie z wzrokiem wbitym w horyzont?
            Czy można żyć samymi wspomnieniami? Traktować je jak powietrze, jak życiodajną wodę, jak jedyny pokarm? A czy można żyć nie oddychając, jeśli ktoś odebrał nagle coś, co było jedynym źródłem tlenu?  Jak bardzo wydaje się to nieprawdopodobne, a jednak można, bo nadal żył, choć sam nie nazywał tego życiem. Godziny rozmyślania i rozpamiętywania, złorzeczenia skierowane do losu, a nawet do Boga w którego przecież i tak nie wierzył, ciągłe pytania: dlaczego? Czasem nawet rozdzierający ciszę krzyk. Kilka godzin snu i kilkanaście poświęconych na zadawanie sobie bólu, ale nie tego fizycznego. Rany jakie czynił właśnie w swojej psychice, były o wiele boleśniejsze i głębsze od tych, jakie można zadać sobie jakimś ostrym narzędziem. Ból fizyczny, nawet ten, którego następstwem jest śmierć zawsze kiedyś się kończy, ale ten psychiczny nie kończy się nigdy. Był pewien, że ból serca będzie trwał, dopóki śmierć nie położy jego życiu kresu, a i po niej nie minie, rozszarpując jego duszę na strzępy.
            Kolejny dzień i znów deszcz. Nienawidził go odkąd pamiętał. To właśnie w deszczowe dni zawsze tracił to, co najcenniejsze. Deszcz był jego odwiecznym wrogiem także dlatego, że latem przynosił same straty. Teraz wprawdzie już nie musiał o tym myśleć, była późna jesień, ale wiedział, że lata, jakie było tego roku nie zapomni nigdy. Piękna, słoneczna pogoda przyniosła mu zarówno finansowe zyski, jak i to, co w jego życiu zawsze było najistotniejsze, to czego od zawsze szukał; wielką miłość, którą jednak utracił wraz z deszczem. Może był to tylko przypadek, ale wiedział, że już zawsze to właśnie deszcz będzie kojarzył mu się z tym przeraźliwym bólem.
            Sezon dawno się skończył, hotel opustoszał, a zamiast gości, wkroczyła do niego jesień niosąc ze sobą monotonię i smutek. Zniknęli sezonowi pracownicy, a pozostali tylko ci zatrudnieni na stałe. Wśród nich była Nadia. Kiedy wyjechała Karen, jej nadzieje na krótko odżyły, jednak rozpacz młodego mężczyzny okazała się nie mieć końca, a ona sama - zbyt słaba, aby mogła ją pokonać. Dlatego, jak szybko one się zrodziły, tak szybko umarły, a w jej sercu znów zakiełkowała zazdrość, że to nie ją był w stanie pokochać tak niesamowicie wielką miłością.
            Pewnego, z kolejnych deszczowych dni, zapukała do apartamentu Billa. Przez chwilę czekała na jakiś znak, jednak słysząc kompletną ciszę, zdecydowała się nacisnąć klamkę. Zdawać by się mogło, że wewnątrz nie ma nikogo, ale mylne to by było spostrzeżenie. Ona wiedziała, gdzie może go znaleźć. Od ponad trzech miesięcy nie robił prawie niczego, tylko siedział na tarasie, tempo wpatrując się przed siebie. Toteż teraz, swoje kroki skierowała właśnie tam. Nie mógł nie słyszeć, że ktoś wszedł, ale ani drgnął.
            – Ty znowu tu… – szepnęła, przykucając obok niego. Chwyciła jego dłoń - była lodowata. – Dostaniesz w końcu zapalenia płuc.
            Na te słowa uśmiechnął się tylko, ale nie był to uśmiech wyrażający radość, a raczej ironię.
            – To byłoby dla mnie wybawienie, nawet z zapaleniem płuc bym tu siedział. Zapiszę ci hotel w spadku, chcesz?! – odparł i roześmiał się głośno, jakby w obłędzie.
            Nadia drgnęła. Tak bardzo się zmienił… Z wesołego i tryskającego życiem chłopaka, stał się wpadającym w huśtawki nastrojów, zgorzkniałym, zaledwie dwudziestopięcioletnim starcem. Poderwał się z leżaka i podszedł do balustrady nie zważając na wciąż padający deszcz. Tu już nie miał żadnej ochrony, a ulewa niemal natychmiast sprawiła, że jego włosy stały się mokre. Dziewczyna chwyciła go za rękę i wciągnęła znów pod zadaszenie.
            – Bill, przestań… – powiedziała zdławionym ze smutku głosem i mocno się do niego przytuliła. Odruchowo odwzajemnił ten gest, obejmując ją. – Wyjeżdżam – dodała nagle po chwili i znów nastała cisza. Mimo wszystko bała się jego reakcji, bo w duchu marzyła, że nie pozwoli jej na to.   
            Jednak on, delikatnym gestem tylko lekko ją od siebie odsunął i spoglądając na nią swoim smutnym wzrokiem, jakby z wyrzutem powiedział:
            – Ty też mnie opuszczasz?
            – Wiesz, że w innym wypadku nigdy bym nie wyjechała, ale teraz… – zawiesiła na chwilę spojrzenie tam, gdzie przed chwilą wpatrywał się Bill, po czym wróciła patrząc mu w oczy. – Teraz już nie mogę ci pomóc jak wtedy… Teraz mi nawet na to nie pozwalasz –  powiedziała cicho i przymknęła powieki. To była obrona przed gromadzącymi się tam łzami.
            – Bo nie ma sensu –  odparł beznamiętnie i wszedł do salonu.
            – Wystarczy tylko jedno słowo Bill, a nigdzie nie wyjadę.
            Potrząsnął tylko głową i sięgnął po papierosa, po czym odpalił go, mocno się zaciągając. Nie wiedział ile już ich wypalił tego dnia, ile w ogóle –  odkąd wyjechała Karen. Nie liczył, nie było po co. Wierzył tylko, że pomogą mu skrócić tę mękę istnienia bez niej.
            – Dokąd jedziesz i co będziesz robić? – zapytał cicho, po chwili odwracając wzrok.
            – Jadę do Berlina, do Oliviera – wydusiła z siebie.
            – Mam nadzieję, że jesteś pewna swoich uczuć i, że będziesz w końcu szczęśliwa. Nie zmarnuj swojego życia – westchnął, stając w drzwiach tarasu.
            – Chciałam spędzić je z tobą…
            Odwrócił się patrząc na nią ze smutkiem.
            – Z takim wrakiem? – zaśmiał się drwiąco, a ona w jego oczach spostrzegła obłęd. Nie poznawała go, w ostatnim czasie tak bardzo się zmienił. Popadał w skrajności.  Od tamtego dnia nie widziała na jego ustach szczerego uśmiechu, w spojrzeniu nie było szczęścia. Jeśli już wybuchał śmiechem to takim, który zakrawał na szaleństwo. W chwilę potem, popadał w melancholię, bezgraniczny smutek, i sprawiał wrażenie człowieka, któremu zaczynają mieszać się zmysły. Tak też i teraz natychmiast posmutniał, dodając: – Niczego nie mógłbym ci dać oprócz pieniędzy.
            – Wiem… – Nadia spuściła głowę. Chciała zupełnie czegoś innego, ale teraz miała już pewność, że tego nigdy od niego nie dostanie. Tym bardziej w świetle prawdy, jaką zamierzała mu wyjawić. – Bill… – zaczęła cicho. – Ja muszę ci o czymś powiedzieć zanim wyjadę.
            Ani drgnął, a odpowiedział tylko:
            – Słucham…
            – To przeze mnie Karen wyjechała. To ja doniosłam wtedy Hoffmanowi, że jesteście razem – wydusiła z siebie. Zataiła jednak fakt, że sprzedała ich jak Judasz za kilka srebrników. Było jej wstyd przed samą sobą i wolała nie dodawać do swojego wyznania tego brudnego szczegółu.
            Odwrócił się do niej przodem, wypuszczając z płuc papierosowy dym prosto w twarz dziewczyny. Zakasłała cicho, ale nie odsunęła się znosząc jego wzgardliwe spojrzenie.
            – Dlaczego…? –  zapytał jakby z wyrzutem, ponownie zaciągając się papierosem. Sam nie wiedział czemu o to pyta, przecież doskonale znał odpowiedź.
            – Przepraszam… Byłam zazdrosna i głupia licząc, że kiedykolwiek będziemy razem – spuściła wzrok, zagryzając dolną wargę.
            Bill westchnął ciężko i znów stanął w drzwiach tarasu tyłem do dziewczyny, zawieszając spojrzenie gdzieś na ciężkich, wiszących na niebie chmurach.
            – Jeśli myślałaś, że to jest dobry sposób, naprawdę się myliłaś. Jeśli chciałbym być z tobą, to stałoby się już dawno.
            – Wiem…
            – Mogłem z tobą być, nawet kiedyś to rozważałem, ale nie kochając cię tylko bym cię skrzywdził – zaczął. – Ty zapewne oczekiwałabyś ode mnie miłości, której nie mógłbym ci dać. Czasem udaje się ludziom zbudować udany związek tylko na bazie przyjaźni, ale ja tak chyba nie potrafię.
            Po jego słowach nastała chwila przejmującej ciszy i słychać było tylko tę ulewę za oknem. Milczenie przerwała Nadia.
            – Wybaczysz mi Bill? – zapytała trwożliwie.
            Odwrócił się do niej, rzucając niedopałek na mokrą posadzkę tarasu. Miał wrażenie, że czas ostatnich miesięcy całkowicie wyprał go z uczuć i po chwili wewnętrznego wzburzenia, nawet nie był na nią zły.
            – Tak – odpowiedział, niespodziewanie ją przytulając.
            Rozpłakała się, wtulając w jego wilgotną od deszczu bluzę. Zawsze podziwiała jego szlachetność, ale teraz przeszła jej najśmielsze oczekiwania.
            – Dziękuję.
            – I obiecaj mi, że będziesz szczęśliwa, słyszysz? – Chwycił kciukiem jej podbródek, prowokując spojrzenie w oczy.
            – Jeśli ty mi to obiecasz…
            – Wiesz, że ja nie mogę, mi szczęście już nie jest pisane, ale tobie owszem. – Uśmiechnął się ciepło.– Mogę dać słowo, że powiem ci, kiedy to się zmieni, chociaż bardzo wątpię, czy to nastąpi...
            Westchnęła tylko cicho.
            – W takim razie ja też ci powiem, kiedy już będę szczęśliwa…

***

            Obudził go drażniący o tej porze jego zmysł słuchu, dźwięk komórki.
            – Co za jasna cholera…? – jęknął tylko, naciskając leniwie miejsce z zieloną słuchawką. – Taaak?
            Głos Monique oznajmił mu, że w recepcji czeka właśnie na niego kurier z przesyłką o statusie: „Do rąk własnych”.
            – Powiedz mu, że wyrażam zgodę, żebyś ty ją odebrała. – odpowiedział, ani myśląc wychodzić o tej porze z ciepłego łóżka, ale na nic się to zdało. – Że co? Nie może? To niech tam siedzi i czeka – warknął w końcu, niechętnie się podnosząc.
            Była końcówka dość łagodnej zimy, jaką zapamięta jako wyjątkowo mało śnieżną, ale za to deszczową. Za oknem znów padało.
            – O nie… Tylko nie deszcz… – wymamrotał błagalnie krzywiąc się. Chwycił z krzesła koszulkę i swoje dżinsy, po czym ruszył do łazienki. Przemył twarz chłodną wodą i oparł dłonie o umywalkę, spoglądając w swoje odbicie w lustrze. Przesunął mokrą dłonią po zapadniętym policzku. Nie miał ochoty o siebie dbać… Znów się nie ogolił i nawet nie zamierzał tego zrobić. Prawdopodobnie jeszcze bardziej schudł, nie dalej jak wczoraj uświadamiał mu to jego własny bliźniak, namawiając na jakiś wyjazd, i odpoczynek. Ale po czym miał teraz odpoczywać? Przecież wcale nie był zmęczony. Na dodatek co tydzień robił sobie wycieczkę do Berlina. Cały dzień snując się jego ulicami, z nadzieją, że może gdzieś ją spotka, po czym wracał w środku nocy do siebie. Odsypiał do połowy dnia, nieustannie przesiadywał godzinami na tarasie, wpatrując się w horyzont, i tak mijał mu kolejny tydzień, a potem znów jechał. Znów i znów, i znów… Szaleństwo obezwładniało go, trzymało w swoich szponach i miał wrażenie, że już z nich nie wypuści.
            Doskonale wiedząc, że nigdy nie odbierze od niego połączenia, codziennie wybierał jej numer, którego nie wykasował z komórki i za każdym razem słyszał, że abonent jest niedostępny, bądź ma wyłączony telefon, lub jest poza zasięgiem. Jego wiara, że ona kiedyś wróci traciła na sile z każdym mijającym dniem, ustępując miejsca nadziei, która nie powinna umrzeć nigdy.
            Sięgnął po szczoteczkę do zębów, wycisnął na nią trochę pasty. To niesamowite, że wciąż wykonywał każdą czynność z myślą o niej, nawet tak prozaiczną jak mycie zębów, czy ubieranie.
Wciągnął spodnie, które niemal osuwały mu się ze szczupłych bioder, włożył nieco pogniecioną koszulkę i ruszył w kierunku windy, ziewając szeroko.
            W recepcji czekał zniecierpliwiony kurier, ale nie przejął się zbytnio jego zirytowaną miną, tylko jakby na przekór zwrócił się najpierw do Monique z pytaniem, czy wszystko w porządku, a dopiero potem raczył odebrać swoją przesyłkę, nie powstrzymując się od kąśliwej uwagi.
            – To barbarzyństwo zwlekać z łóżka ludzi o tej porze.
            – Jest dziesiąta – zaakcentował oburzony mężczyzna.
            – Właśnie – odparł z ironicznym uśmiechem Bill, oddając mężczyźnie podpisany blankiet odbioru. – Do widzenia.
            – Do widzenia – rzucił kurier, oddalając się w kierunku wyjścia.
            Właściciel hotelu patrzył za nim, gdy ten wychodził wprost w padający deszcz.
            – Czy to się nigdy nie skończy? – wymarudził po chwili spojrzawszy na Monique.
            – Już nawet nie zamieni się w śnieg – Uśmiechnęła się dziewczyna, patrząc na szefa z troską. Wszyscy się o niego martwili i doskonale wiedzieli, że na jego zgryzotę nie ma lekarstwa, chociaż właściwie było, ale tak bardzo nieosiągalne.
            Już miał wracać do własnego apartamentu, kiedy z restauracji wyszedł Mark i z szerokim uśmiechem powitał swojego pracodawcę.
            – Jak dobrze, że cię widzę! – krzyknął już niemal od drzwi. – Podpisz mi z łaski swojej kilka dokumentów.
            – Musisz tak z rana? – zmarszczył brwi Bill i od razu podał mu to, co przyniósł przed chwilą kurier. – Ale może i lepiej, ta przesyłka z fakturami powinna być zaadresowana do ciebie.
            – No przecież to nie ja cię obudziłem – zaśmiał się księgowy, odbierając od szefa kopertę, i rozkładając na ladzie recepcji kilka papierów, podał mu pióro. Jego uwagę w tej chwili zupełnie pochłonęło to co robił. Nigdy nie podpisywał niczego w ciemno opierając się tylko na zaufaniu, choćby podtykała mu coś własna matka, czy brat. Taki już był; dokładny, uważny i rozsądny. Robił to nawet teraz, kiedy właściwie już wszystko przestało mieć znaczenie, ale miał to po prostu we krwi. Pochłonięty wzrokowym studiowaniem dokumentów, nawet nie zauważył, kiedy do holu weszła jakaś zmoknięta postać. Jej płaszcz był przesiąknięty deszczem, a z włosów, które już nie były w stanie wchłonąć więcej wilgoci dodatkowo spływały kolejne krople, znikając w - i tak już doszczętnie mokrym - materiale okrycia. Kobieta stanęła tuż za drzwiami. W dłoni trzymała rączkę od niewielkiego trolley’a. Monique odruchowo zerknęła na przybyłą i już miała wypowiedzieć jakąś tradycyjną formułę w stylu: „Dzień dobry! Czym mogę pani służyć?”, ale tylko lekko rozchyliła usta i zamiast do kobiety, zwróciła się do swojego pracodawcy, szturchając go delikatnie w rękę, niemal szepcząc: – Bill… – po czym znów przeniosła wzrok na gościa.
            Właściciel hotelu spojrzał na recepcjonistkę, której wzrok - zdziwiony i zaskoczony - teraz utkwiony był gdzieś w okolicach drzwi wejściowych. Nie kierując się żadnym instynktem, ani nawet przeczuciem, zupełnie odruchowo odwrócił się w stronę, w którą patrzyła jego pracownica.
            W tej samej chwili pióro wypadło mu z dłoni i potoczyło się po ladzie, spadając na podłogę. Mark coś powiedział, ale on słyszał teraz tylko bicie własnego serca, a przed oczami miał kruchą, zmokniętą kobiecą postać i tę zieleń oczu, pełnych obawy i nadziei, które znów wpatrywały się w niego z wyrazem niepewności. W pierwszej chwili dopadła go myśl, że już zupełnie oszalał, a tęsknota podsyła jego wyobraźni obraz, o jakim marzył przez tyle miesięcy. Jego usta poruszyły się, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
            Jeden, wolny krok, niezdecydowany, niepewny. Skuwka pióra, bezwładnie wypadająca z dłoni, która osunęła się wzdłuż ciała. Czy to na pewno nie był tylko wytwór jego wyobraźni? Czy naprawdę stała tu ona…? Niedowierzanie w spojrzeniu i ten potwornie szybki, niemal bolesny stukot serca. Drugi krok - pewniejszy. Nie zniknęła, wciąż tu była… Czy to możliwe, że za chwilę będzie mógł tulić ją w ramionach? Tysiąc myśli w głowie, ale jedna nadzieja i pewność, że życie nie jest takie złe, a los zupełnie łaskawy, cokolwiek miałoby się wydarzyć. I ten uśmiech, oczy pełne łez, prawdopodobnie wciąż wyrażające… miłość? Czy ona naprawę wróciła? Wróciła, bo nie zapomniała?
            Kolejnych kroków nie liczył, nie wiedział ile ich było. Z gardła wydobyło się tylko schrypłe: – Karen… – kiedy stanął tuż przed nią, a ona nie odzywała się, wpatrując w niego z  trwogą. Delikatnie otarł ciepłą dłonią jej mokre policzki. Nie wiedział, czy był to tylko deszcz, czy także łzy dziewczyny. To teraz nie było ważne. Liczyło się tylko to, że znów tu jest.
            Nie zapytał o nic, nie chciał, a może wolał nie wiedzieć. W sercu rodziła się tylko nadzieja, że wróciła do niego.
            Bez słowa objął ją ramionami i mocno przytulił do swojego ciepłego ciała. Przymknął oczy, kiedy przywarła do niego i zaczęła cicho łkać.
            – Już ciii… – wyszeptał zdławionym ze wzruszenia głosem. – Już dobrze…
            Trzymał ją w swoich objęciach, jakby za chwilę miała znów mu uciec, zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. Zegar wybijał kolejne minuty, a oni stali tak w tym holu wtuleni w siebie, jakby dla nich czas zatrzymał się w miejscu. Mimo, że z ust dziewczyny nie padły żadne słowa, Bill podświadomie czuł, że przyjechała tu do niego, że wróciła. Pijany swoim szczęściem, wciąż nie pytał o nic tuląc ją do siebie. Wiedział, że prędzej czy później sama mu o wszystkim opowie.
            Czułym gestem odgarnął przyklejone do jej twarzy, mokre kosmyki włosów. Serce wciąż biło mu mocno, wręcz boleśnie, ale był to bardzo przyjemny ból.
            – Jesteś zupełnie mokra – powiedział po chwili cicho, spoglądając w jej oczy pełne łez. Dziewczyna tylko uśmiechnęła się i delikatnie dotknęła jego torsu.
            – Teraz ty też.
            Zerknął w dół. Część wody z jej zupełnie przesiąkniętego ubrania wchłonęła jego koszulka i wyglądał tak, jakby sam dłuższą chwilę stał na tej ulewie.
            – Chodźmy stąd… – powiedział. Ogarnął dziewczynę swoim ramieniem i chwycił jej bagaż. – Dlaczego nie zadzwoniłaś, że przyjeżdżasz? – zapytał, kiedy wsiadali do windy. Nacisnął guzik piętra, na którym znajdował się jego apartament i ponownie zwrócił ku niej swój wzrok.
            – Nie pamiętałam twojego numeru, a on zabrał mi telefon. Wiem… mogłam odnaleźć numer do hotelu, ale nawet kiedy już to było możliwe, bałam się dzwonić, bo nie wiedziałam, czy przypadkiem coś się nie zmieniło. Poza tym nie chciałam telefonować i o ciebie pytać, prosić o połączenie z twoim apartamentem, nie chciałam usłyszeć, że nie ma ciebie dla mnie… Chciałam tu wrócić i sama sprawdzić. – Popatrzyła mu w oczy pytająco, bo przecież wciąż niczego nie była pewna, a to, że przywitał ją tak serdecznie jeszcze o niczym nie świadczyło. Teraz delikatnie objął ciepłą dłonią jej chłodny policzek i przez chwilę patrzył w milczeniu w jej oczy.
            – Chciałem umrzeć, kiedy odjechałaś, ale wciąż miałem cień nadziei, poza tym jestem strasznym tchórzem…
            Zadrżała na samą myśl, co chciał przez to powiedzieć. Drzwi windy otworzyły się i wyszli na korytarz. Więc wciąż ją kochał i wierzył, że wróci? Zatrzymała się, czując pod powiekami napływające łzy. Chciała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Zauważył to i znów mocno ją przytulił.
            – Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę – jęknął cicho, przymykając oczy. Po czym chwycił ją za rękę i ruszyli w stronę jego apartamentu. Pospiesznie zdejmując z niej mokry płaszcz, naprawdę czuł się jak w swoim własnym śnie. I na Boga… jeśli to naprawdę był sen, to nie chciał się z niego obudzić! Do każdego zakamarka jego ciała napływało szczęście, chociaż jeszcze nie był niczego do końca pewien i nic nie wiedział, to jednak chciał wierzyć, że wróciła na zawsze. Bał się o cokolwiek pytać i nie pytał. Jeśli zostanie, będą mieli całą wieczność na wyznania i zwierzenia.
            – Przygotuję ci gorącą kąpiel, jesteś cała mokra – Zerknął na oblepiającą jej ciało bluzkę. – Wyglądasz jakbyś szła pieszo. – Zniknął na chwilę za drzwiami łazienki, aby puścić do wanny wodę.
            – Bo szłam, przyjechałam pociągiem. Deszcz złapał mnie po drodze, a nie wzięłam parasola. Gdybym wiedziała przyjechałabym taksówką, ale chciałam powspominać, nasycić się widokiem okolicy, i nabrać odwagi.
            – Odwagi do czego? – zapytał cicho, zbliżając się do niej wolnym krokiem.
            – Do spotkania z tobą… Bałam się, że ten czas wiele zmienił.
            – Tu nic nie zmienił… – Ułożył dłoń na piersi, wskazując palcem w miejscu, gdzie za żebrami biło jego serce. W oczach Karen zabłyszczały łzy.
            – Nie było chwili, żebym nie myślała o tobie i o powrocie. Przyjechałabym nawet wtedy, kiedy byś mnie już nie chciał. – Słysząc te słowa uśmiechnął się tylko. Czuł, jak wstępuje w niego nowe życie, jakby narodził się na nowo. Objął dłońmi jej policzki i pocałował usta, długo, namiętnie i żarliwie. Wlał w ten pocałunek całą tęsknotę i miłość, jaka cały ten czas, mimo bólu płonęła w jego sercu. Oddychał nią.
            – Nie byłoby takiej chwili… Czekałbym na ciebie, Karen. – Pogładził ją czułym gestem po mokrych włosach. – A teraz idź do wanny. Ty się wykąpiesz, a ja zamówię śniadanie, pewnie nic nie jadłaś.
            – Pod warunkiem, że zjemy razem, bo ostatnio chyba nie jadasz zbyt wiele – zawiesiła spojrzenie, na jego zapadniętych policzkach.
            – Powiedzmy, że nie miałem apetytu – Uśmiechając się, podał jej właśnie wyjęty z szafki, czysty ręcznik.
            – Zrobię to szybko – obiecała, zamykając za sobą drzwi łazienki. Skoro już go odzyskała, żal jej było każdej, straconej chwili bez niego. Już miał na końcu języka, aby powiedzieć, że nie musi się spieszyć, ale też chciał ją mieć wciąż obok. Poza tym coś paliło go w środku, żeby wreszcie dowiedzieć się, co w jej życiu działo się przez te kilka miesięcy. Drżały mu dłonie, kiedy parzył herbatę z imbirem, aby dodatkowo mogła się rozgrzać, a uśmiech nie gasł mu na ustach. I po raz pierwszy od tamtego dnia, był on promienny i szczery.
            Kiedy wyszła z łazienki, wraz z nim czekało już na stole śniadanie. Usiadła na wprost i mimo odczuwalnej pustki w żołądku przez chwilę wpatrywała się w niego, bo o wiele bardziej pragnęła zaspokoić zupełnie inny rodzaj głodu. Doskonale widziała, jak zmienił się od tamtej chwili, kiedy ostatni raz rozmawiali, choć trudno było jej to nazwać rozmową. Był blady i schudł, ale oczy wciąż błyszczały tym samym blaskiem i patrzyły tak samo jak tamtego lata. Czekał na nią… To było pewne i ta myśl sprawiała, że przyjemne ciepło otulało jej serce. Sięgnęła po rogalika. Tak wiele chciała mu powiedzieć, ale nie wiedziała od czego zacząć. Jego natomiast wciąż paraliżował strach i bał o cokolwiek pytać. Bez słowa wstał i nalał do filiżanki gorącej herbaty, po czym postawił przed dziewczyną.
            – Pij, póki gorąca, rozgrzejesz się.
            Uśmiechnęła się, sięgając po naczynie i zamoczyła usta w naparze. Między nimi wciąż wyczuwalne było napięcie. Znów byli blisko siebie, ale wciąż oboje nie do końca wiedzieli, czy mają być już pewni tej wymarzonej, wspólnej przyszłości. Jedli przez chwilę w milczeniu.
            – Jak twoje sprawy w Berlinie? – zapytał w końcu, wpatrując się w nią z wyczekiwaniem.
            – Można powiedzieć, że już dobrze. – Uniosła wzrok, przełykając ostatni kęs. Powinna teraz mu opowiedzieć wszystko, ale nim zaczęła on znów odezwał się:
            – Co z nim? – Miał o niego nie pytać, ale nie wytrzymał.
            – Jest w więzieniu.
            – Zamknęli go? – Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że przez ten czas wcale nie słuchał wiadomości i nie oglądał telewizji, gdyby to robił może wcześniej sam dowiedziałby się o tym z jakichś wiadomości, kojarząc imię i pierwszą literę nazwiska. Nikt też mu o tym nawet nie wspomniał, może nie chcąc robić złudnej nadziei. Nawet Tom.
            – Tak, ale nie przyjechałabym tutaj, nim nie zwróciłby mi wolności.
            – Zaraz… Zaraz mi wszystko opowiesz. – Bill niewiele z tego zrozumiał, ale podszedł do niej i podał jej dłoń, a gdy wstała poprowadził ją w stronę kanapy, na której usiadła. – Przyniosę ci jeszcze herbaty – powiedział, po czym ruszył w stronę kuchennego aneksu, dolewając gorącego napoju.
            – Gdy go zamknęli, nawet raz go nie odwiedziłam, chociaż ciągle nachodził mnie jego adwokat i o to prosił – dobiegł do niego głos Karen. – Nienawidziłam go po tym co zrobił. Jak tylko wróciłam z nim do Berlina, zabrał mi telefon, nie pozwolił wychodzić z domu, uwięził. Najpierw codziennie ktoś mnie pilnował. Wciąż groził, że jeśli mu się sprzeciwię, to jego ludzie cię zabiją. Nie wolno mi było nawiązać z tobą żadnego kontaktu, nawet wtedy, kiedy już poszedł do więzienia. Bałam się, że ktoś będzie mnie śledził, że będą znać każdy mój ruch. Dlatego nie kontaktowałam się z tobą, bo nie chciałam cię narażać, no i obawiałam się, że coś się tutaj zmieniło. Przyjechałabym od razu, kiedy trafił do więzienia, ale wtedy wciąż się bałam, wiedziałam, że jego łapy sięgają nawet za kratki – opowiadała dziewczyna, a on tylko słuchał. Wrócił po chwili i postawił przed nią filiżankę ze świeżym naparem.
            – Jak dawno to się stało? – usiadł obok, obejmując ją ramieniem.
            – Ponad dwa miesiące temu, dopiero wtedy przeprowadziłam się do mieszkania po mamie. Zabrałam tylko swoje osobiste rzeczy. Wtedy poszłam na widzenie i powiedziałam mu, że jak chce, niech mnie zabiją jego ludzie, bo nie zostanę z nim – westchnęła. – Tydzień temu znów przyszedł do mnie jego adwokat i powiedział, że mam znów jechać z nim na widzenie. Nie chciałam, powiedziałam, że nie mam po co, ale on twierdził, że to coś bardzo ważnego. Kiedy tam pojechałam Franz powiedział, że mogę robić co chcę, bo on wniósł pozew o rozwód z moją winą i, że nie dostanę ani grosza. Wtedy zaznaczyłam, że nie chcę od niego jego śmierdzących i brudnych pieniędzy, i jeśli da mi rozwód to ja do ciebie wrócę, a on na to, że nic go to nie obchodzi, bo i tak nie umiałby żyć ze szmatą, która go zdradziła. No i dodał jeszcze, że ma ode mnie lepszą, która nie zostawiła go w potrzebie. Potem ten adwokat powiedział mi, że od samego początku odwiedza go w więzieniu jakaś kobieta.
            Przez myśl Billa przemknęło teraz, że tą kobietą z pewnością jest któraś z tych wywłok, jakie przywoził wcześniej do hotelu, ale to już w ogóle go nie obchodziło. Najważniejsze było teraz, że być może dzięki temu odzyskał swoje szczęście.
            Spojrzała na niego z miłością, radością i nadzieją. Jeszcze tydzień temu zabijała ją niepewność, czy wciąż ją kocha, czy na nią czeka, a teraz był obok niej, obejmował i czule patrzył jej w oczy.
            – Nawet nie wiesz co czułem, kiedy wyjechałaś – przesunął dłonią po jej policzku. Wciąż nie mógł uwierzyć, że w przeciągu godziny jego życie tak diametralnie się zmieniło i znów nabrało sensu. – Próbowałem dzwonić, ale wciąż nie było sygnału, a ja łudziłem się, że w końcu kiedyś odbierzesz, jednak z każdym dniem traciłem nadzieję. Regularnie jeździłem do Berlina, w nadziei, że gdzieś cię spotkam.
            – Mój Boże… – jęknęła Karen, otulając dłońmi jego twarz. – Tak bardzo chciałam zadzwonić i powiedzieć, że nigdy nie przestanę cię kochać, ale najpierw nie mogłam, a potem po prostu się bałam. Jednak wierzyłam każdego dnia, że kiedyś ten koszmar się skończy. – Nieustannie pieściła opuszkami palców jego policzki, jakby chciała tym dotykiem przekonać się, że naprawdę znów jest tu z nim.
            – Nigdy bym nie przestał – odparł stanowczym tonem.
            – Jak ty strasznie schudłeś…
            – To ze zgryzoty. Zamiast jeść, właściwie jedynie paliłem.
            – Przepraszam… – Żal ścisnął ją za serce.
            – Ciii… – Położył jej na ustach palec. – Najważniejsze, że wróciłaś. Teraz będziesz mogła mnie karmić… – Pochylił się i delikatnie musnął chłodne wargi dziewczyny, po czym zamienił ten subtelny dotyk w pełen miłości, namiętny pocałunek. Odwzajemniła go z pasją, znów smakując tej słodyczy za którą tak długo tęskniła, która została jej brutalnie odebrana zanim dokładnie zapamiętała i poznała jej smak. Teraz wiedziała, była pewna, że już zawsze będzie mogła odkrywać go na nowo, że każdego dnia obudzi się przy nim, a wieczorem zaśnie w jego ramionach, że od chwili w której się upewniła, że na nią czekał, jej życie stanie się bajką.
           Spędzili tak razem cały dzień, tuląc się w ramionach, rozmawiając o wszystkim tym, co zdarzyło się w czasie, kiedy byli daleko od siebie. Potem zaczęli wspominać wszystkie, spędzone razem dni, aż wyszli na długi spacer, odprowadzeni zdumionymi spojrzeniami pracowników hotelu. Kiedy wrócili, zamówili obiad do apartamentu. Chcieli nacieszyć się sobą do woli, bez zbędnego towarzystwa i ciekawskich oczu w restauracji. Bill już zaczął snuć wizję, powiększenia metrażu ich apartamentu o ten obok, lub ten pod nimi, ale ten pomysł kategorycznie nie spodobał się Karen. Fakt, że przeżyli tam swój pierwszy raz był znaczący, ale potem ten pokój kojarzył jej się już tylko z nieprzyjemnymi wspomnieniami.
            Jedząc obiad rozmawiali wesoło. Nie zastanawiali się jednak, jak będzie wyglądała ich wspólna przyszłość. Wiedzieli, że miłość sama to wszystko ułoży, skoro ich losy znów się splotły, teraz już może być tylko pięknie.
            Potem, z lampką szampana w dłoni, wtuleni w siebie zasiedli na kanapie, obdarowując się najpiękniejszymi wyznaniami i najczulszymi pocałunkami, gestami.
            – Więc to nie jest sen… Naprawdę tu jesteś. – Kolejny raz dotknął jej twarzy, delikatnie ulotnie, jakby w obawie, że jest tylko wytworem jego wyobraźni.
            – Jestem i będę już zawsze. Jeśli tylko zechcesz… – odpowiedziała Karen, oplatając jego kark ciepłymi już dłońmi. Musnął jej przedramię, po czym usłał wstęgę pocałunków aż do samego ramienia i spojrzał jej w oczy.
            – Muszę zadzwonić do Nadii.
            – Właśnie teraz? – Ze zdziwieniem uniosła brwi.
            – Nie, później, albo jutro. Kiedy wyjeżdżała, obiecałem jej, że dam znać, kiedy znów będę szczęśliwy.
            Karen zaśmiała się cicho, radośnie.
            – A jednak wyjechała… – szepnęła.
            – Oboje chcieliśmy jedynie swojego szczęścia, jak na prawdziwych przyjaciół przystało – odrzekł, pomijając występek, do jakiego Nadia przyznała mu się przed wyjazdem. Nie było już sensu o tym pamiętać, ani tego wspominać.
            Deszcz znów lał się z nieba strumieniami, wypełniając krótkie chwile ciszy swoim szumem. Tak bardzo go nie znosił, bo zawsze kojarzył mu się z najgorszymi chwilami w życiu, ale teraz przyniósł mu radość i szczęście, czy w obliczu tego wciąż miał go darzyć tak marnym uczuciem jak nienawiść? Zapatrzony przez chwilę w okno, wrócił spojrzeniem na dziewczynę, która teraz położyła głowę na jego ramieniu.
            – Wiesz co kochanie? – mruknął cicho i uśmiechnął się, kiedy w odpowiedzi tylko spojrzała na niego pytająco. – Chyba pokocham deszcz…






                                                                           Od autorki:
          Wszystkim Wam, tym komentującym i tym milczącym, serdecznie dziękuję za poświęcony na moje opowiadania czas. Mam nadzieję, że kto dotrwał do końca, jednak znalazł tu jakieś emocje i coś w mojej twórczości sprawiło, że mimo wszystko chciał tu być.
          Wszystkich serdecznie pozdrawiam i jeszcze raz z całego serca - dziękuję ♡

Beatrice