sobota, 30 grudnia 2017

Część 18. „Jak zraniony ptak”



 Część 18. „Jak zraniony ptak”
 

            - Pójdziemy dzisiaj na plażę? - zapytała Karen, stając w drzwiach tarasu. Franz tylko się skrzywił, nie odpowiadając. - Znów zrobiło się cieplutko… - kontynuowała. - Skorzystajmy z tej pogody, bo pojutrze zapowiadają burze.
            - Kochanie, nie chce mi się iść dzisiaj na plażę, poza tym mam jeszcze coś do zrobienia - odparł Hoffmann, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa.
            Dziewczyna westchnęła tylko, po czym wróciła do obserwacji horyzontu. Już drugi dzień spędzali w hotelowym pokoju, a jedyną rozrywką od jego przyjazdu była wczorajsza kolacja w miasteczku i jej samotny, poranny spacer. Czuła jak więdnie. Zupełnie jak kwiat, któremu brakuje wody, tak jej z każdą godziną brakowało tamtego spojrzenia, uśmiechu, troski… Przy nim rozkwitała, czuła radość i po prostu żyła. Jak przeżyć te dni, nie żyjąc, jak przetrwać, odliczając kolejne godziny do wyjazdu Franza, kiedy każda kolejna jest tylko udręką?
            - Bill pewnie by z tobą poszedł, co? - usłyszała za sobą kąśliwą uwagę męża i aż drgnęła, zupełnie nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Bała się odwrócić i spojrzeć mu w oczy. Miał przecież rację, to właśnie o nim myślała, rozpamiętując wspólnie spędzone chwile. Blefował czy po prostu to wiedział?
            - Chyba mi nie powiesz, że przez ten czas nie spędziłaś z nim ani minuty? - dodał, ironicznie się uśmiechając. Dopiero teraz Karen odwróciła się w jego stronę. A jednak coś wiedział, musiał wiedzieć… Nie mogła więc dłużej milczeć, wprawdzie go nie okłamała, ale nie przyznała się, co i w czyim towarzystwie robiła podczas jego nieobecności. W swoje macki pochwycił ją strach przed wypowiedzeniem jakiegokolwiek słowa, bo tak naprawdę kompletnie nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć.
            Założyła ręce i z udawanym spokojem odparła:
            - Przecież to wiesz, zresztą sama ci mówiłam, że byłam z nim w domu dziecka, po co więc pytasz?
            - Tylko? - rzucił z przekąsem.
            - Na plaży, na spacerze i w barze. W przeciwieństwie do ciebie, chętnie dotrzymywał mi towarzystwa - odpaliła Karen. Nie mogła już znieść tych podejrzliwych spojrzeń i ironicznych uwag. Nie wiedziała, jak na takie słowa może zareagować zazdrosny mąż, ale jego zachowanie do tego stopnia ją zirytowało, że teraz stało jej się to obojętne. Zresztą nie miała sobie nic do zarzucenia. No, prawie... W każdym razie nic oprócz swoich myśli, do których Franz na szczęście nie miał dostępu.
            - A może jeszcze cię podrywa, co? - roześmiał się Hoffmann, ale nie był to szczery śmiech, ani nawet drwiący. Ten nosił w sobie nutę nerwowości, jakiegoś dziwnego napięcia. Czyżby faktycznie w ten sposób okazał zazdrość?
            Karen nie odpowiedziała, ale w duchu była zadowolona ze swoich słów, jednak tylko do chwili, w której Hoffmann dorzucił do swojego pytania jedno zdanie:
            - Tego nie obejmowała nasza umowa.
            Dopiero teraz roześmiał się szyderczo. Dziewczyna nie wiedziała, o co tak naprawdę mu chodzi, ale te słowa wzbudziły w niej dziwny niepokój. Franz natomiast czuł swoją przewagę, powiedział coś, czego ona kompletnie nie rozumiała. Widział jej niepewność, a nawet lekkie zdenerwowanie, jednak nie mówił nic, czekając na jej ruch. Odpalił papierosa.
            Nie wytrzymała i siadając na kanapie, na wprost męża, zapytała:
            - O jaką umowę ci chodzi? Co masz w ogóle na myśli?
            - Nie chciałem, żebyś się nudziła, więc poprosiłem go, aby dotrzymał ci towarzystwa pod moją nieobecność, trochę się tobą zaopiekował. Nie za bardzo miał na to ochotę, ale jak widzę, w końcu wziął to sobie do serca. Może liczy na ekstra premię, no i pewnie boi się stracić takich klientów - Franz znów się uśmiechnął drwiąco. Nie wiedziała tylko, czy drwi z niej, czy z Billa? Pod wpływem tych słów czuła, jak krew odpływa jej z głowy, jak całe jej ciało ogarnia na przemian chłód i gorączka wściekłości.
            - Dlaczego...? - wydusiła z siebie, zaciskając machinalnie dłonie na siedzeniu.
            - Dlaczego się boi? - roześmiał się Hoffmann, chociaż doskonale rozumiał ten początek pytania.
            - Dlaczego mi to zrobiłeś?! - krzyknęła Karen. - Jak mogłeś...? - dodała ciszej. - Sama bym dała sobie radę, wiesz? W przeciwieństwie do ciebie, ja potrafię zająć się czymś ciekawszym niż odwiedzanie nocnych klubów i nie musiałeś mi szukać towarzystwa na siłę!
            Ogromny żal dławił wszystkie wypowiedziane słowa i bynajmniej nie dotyczył on Franza, bo na niego była po prostu wściekła, gdy nagle przyszła chwila refleksji; czy taka rozmowa mogła w ogóle mieć miejsce? Czy Bill mógłby się na takie coś zgodzić?
            Jak żywe, stanęły jej przed oczami spędzone z nim chwile; dom dziecka, plaża, spacery... Nie mogła uwierzyć, że byłby zdolny dać Franzowi taką obietnicę, niemożliwe, że był do tego stopnia obłudny, niczego jej nie mówiąc, grał na dwa fronty. Nie on, nie jej Bill...
            Tak, był jej - w marzeniach, chociaż w rzeczywistości łączyła ich tylko przyjaźń. Każdej nocy zasypiała z uśmiechem na ustach, który rodził się pod wpływem wspomnień minionego dnia, a z każdym następnym jej fascynacja rosła, dojrzewała, i choć wciąż sama przed sobą bała się do tego przyznać, w jej sercu zaczynało rodzić się uczucie.
            - Kłamiesz! Chcesz mnie poniżyć - wycedziła z wściekłością. - Nie wierzę, jesteś zazdrosny, bałbyś się, że cię zdradzę!
            Była pewna tych słów, jak i tego, że powiedział to wszystko tylko po to, aby jej dopiec, ale Franz tylko z politowaniem pokręcił głową. Grał, choć umierał ze strachu i z niepewności, czy jej wściekłość spowodowana jest tym, co zrobił on, czy też faktem, że zawiodła się na Billu? Wolał wybrać tę pierwszą ewentualność, o ile w ogóle miał prawo wyboru.
            - Boję się, ale jednocześnie ci ufam. Zresztą, jeśli nie wierzysz, to jego zapytaj - odrzekł triumfalnie.
            Nie odpowiedziała, ponieważ tą propozycją kompletnie ją zaskoczył. Nie odważyłby się blefować w ten sposób, przecież zawsze mogła dociec prawdy, chociaż w tej chwili nie miała nawet takiego zamiaru. Te słowa przepełniły czarę goryczy, a serce zatonęło w ogromnym żalu do Billa, do Franza i do całego świata.
            Teraz chciała tylko jednego; uciec stąd jak najdalej.

***

            Nie wiedziała, ile godzin upłynęło od chwili, kiedy z bólem i wściekłością, zraniona i zapłakana wybiegła z hotelu, trzaskając wcześniej drzwiami swojego apartamentu. Jak długo siedziała w tym cieniu drzewa, kwiląc jak zraniony ptak, któremu ktoś podciął skrzydła?
            Tak bardzo mu zaufała, tak wierzyła, że jest dobry i szlachetny, że polubił ją na tyle, by móc się zaprzyjaźnić, gdy tymczasem on z czystego wyrachowania, dla spełnienia jakiejś głupiej obietnicy mówił te wszystkie miłe słowa i z tak dobrze udawaną chęcią spędzał z nią czas.
            Uwierzyła bezgranicznie, zauroczona jego osobowością i na pozór czystym sercem, otworzyła się przed nim, a swoją tajemnicę złożyła mu w darze... A on? Czy naprawdę spełniał tylko zachciankę Franza?
            Analizowała wszystkie wypowiedziane przez niego słowa, w których niejednokrotnie doszukiwała się ukrytego podtekstu. Niewątpliwie darzył ją przyjaźnią, tego była pewna. Chwilami nawet zdawało jej się, że widzi cienką nić, wątłą granicę między ich koleżeńskimi relacjami, a być może rodzącą się, wzajemną fascynacją i zauroczeniem. Ze swojej strony nawet była tego pewna, ale on także czasem obnażał się ze swoimi uczuciami na tyle, aby pobudzić w niej właśnie takie przypuszczenia.
            Wszystko to, o czym mówił jej mąż, wydawało się tak bardzo nieprawdopodobne... Nie teraz, nie po tych wspólnych, pięknych chwilach. Jednak wiedziała, że nie powinna mieć wątpliwości, wszak Franz wyraźnie powiedział, że przecież może go o to zapytać. Czy więc mogła w to nie wierzyć w obliczu takich słów? A jakże, zapyta, zrobi to na pewno. Może nie dziś, może jutro, pojutrze... Zresztą nieważne. Po prostu musi być pewna, nie może opierać się tylko na domysłach.
            U schyłku ciepłego, letniego popołudnia, smutna i przybita wróciła do hotelu. W drodze modliła się tylko o jedno: nie chciała teraz spotkać Billa. Dziś nie umiałaby już z nim normalnie rozmawiać, ani spojrzeć mu w oczy. Na szczęście udało jej się tego uniknąć.
            Cicho otworzyła drzwi swojego apartamentu, mając nadzieję, że niepostrzeżenie przemknie do sypialni, ponieważ na bliższy kontakt ze swoim mężem też już nie miała ochoty. Jednak gdy tylko weszła, usłyszała jego donośny głos:
            - Mieli go, kurwa, tylko postraszyć!
            Zamarła, opierając się o ścianę w korytarzu. „Kto, do cholery, miał postraszyć i kogo?!”, zakołatało teraz w jej myślach pytanie i najgorsze podejrzenia. Wstrzymała oddech, nie ruszając się z miejsca. Nie wiedziała, z kim tak naprawdę rozmawia Franz, jednak szybko domyśliła się, że nie ma tu trzeciej osoby, a on mówi to wszystko do telefonicznej słuchawki.
            - Wiem, że jest gorąco! Kurwa! Wiem! - wrzeszczał Hoffmann, przerywając co chwila ciszę, jaka panowała w pokoju. - A mam jakieś inne wyjście?! Zajebię tych skurwysynów, jak wrócę!
            Była przerażona, bo jeszcze nigdy nie słyszała, żeby tak przeklinał, jak również żeby tak krzyczał. Wiedziała, że coś musiało się stać, tylko gdzie i co? Czyżby coś złego działo się w jego firmie?
            Odruchowo trzasnęła drzwiami, ujawniając tym samym swoje przybycie. W wejściu do salonu, z telefonem przy uchu, natychmiast ukazał się Franz. Jego twarz tryskała złością, chyba jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie, jednakże kiedy tylko ją zobaczył, ze wszystkich sił starał się opanować, jednocześnie zwracając do rozmówcy nieco spokojniejszym tonem.
            - Muszę kończyć, powiedz Simonowi, że za kilka godzin będę.
            Spojrzała na niego ze zdziwieniem, jednak o nic nie pytała.
            - Muszę wracać do Berlina. Problemy w firmie - rzucił sucho i bez żadnych wyjaśnień sięgnął do szafy po podręczny neseser, po czym zaczął szybko wrzucać do niego jeszcze wczoraj rano wypakowywane rzeczy.
            Wymijając go, bez słowa weszła do salonu, chwytając po drodze stojącą na barku małą butelkę z wodą. Usiadła na kanapie i odkręciwszy korek, wolno zaczęła sączyć jej zawartość. Co też mogło takiego się stać, że był aż tak zdenerwowany, i co oznaczały jego straszne słowa?  
            Dopiero teraz zdała sobie sprawę z faktu, jak mało wie o jego pracy. Usługowo-handlowa firma, przynosząca pokaźne zyski mieściła się w zaledwie trzech, wynajmowanych pomieszczeniach w centrum Berlina. Gdy kiedyś zdziwiła się, jakim cudem zarabia na tym wszystkim aż tyle, zatrudniając tak niewiele osób, pospiesznie wyjaśnił jej, że w ogóle nie ma pojęcia o biznesie, bo prawdziwy, przynoszący konkretne zyski interes, to właśnie okrojona do granic możliwości administracja, która jest tylko kosztem. On zatrudnia niezbędną liczbę osób do papierkowej roboty, a sercem i motorem wszystkiego są hurtownie znajdujące się na terenie całego kraju. Żadnego z tych magazynów nigdy nie widziała, ale nie miała podstaw nie wierzyć mu w ich istnienie, zresztą nie miała zamiaru ingerować w nic, co jest związane z jego pracą, ufała, że chyba wie, co robi, skoro zarabia aż tyle. Teraz bardziej zastanowiło ją to, jak on traktuje swoich pracowników, bo prawdopodobnie tak strasznie przed chwilą wrzeszczał na jednego z nich. Nie poznawała swojego łagodnego i dość spokojnego męża. Czyżby właśnie odkryła jego drugie oblicze?
            Franz tymczasem zamknął swój spakowany neseser i zwrócił się do Karen:
            - Jadę i nie wiem, kiedy znów tu będę.
            - Jest aż tak źle? - zapytała i zapominając na chwilę o swoim żalu, podeszła aby się pożegnać.
            - Bardzo, dlatego muszę być na miejscu - odparł zdawkowo, po czym pochylił się, aby ją pocałować, jednak odwróciła głowę i cmoknął ją tylko w policzek.
            - Cześć - rzuciła krótko, po czym szybko odwróciła się, wracając do salonu.
            Nie wiedziała, że chciał jeszcze coś powiedzieć, o coś poprosić, jednak jego duma nie pozwoliła mu wyrzucić z siebie tych słów. W przeciągu kilku godzin najgorsze problemy i domysły spadły mu na głowę, choć w kwestii tych drugich sam był sobie winien. Teraz w dodatku miał ją tutaj zostawić na bliżej nieokreślony czas.
            Zabierał ze sobą nadzieję, że to, co jej wyjawił, pozwoli ostudzić sympatię do tego młodego mężczyzny, jeśli takowa się zrodziła.
            Wyszedł, a wtedy Karen utkwiła wzrok w zamkniętych przed chwilą drzwiach, po czym wyszła na taras, siadając na leżaku.
            Nieciekawie rozpoczął się ten niedzielny wieczór, powrócił żal i smutek, do których dołączyła obawa o losy firmy męża. Posiedziała w zadumie dłuższą chwilę, po czym stwierdziła, że nie ma sensu się tym wszystkim zadręczać, a najlepszym lekarstwem na wszystko będzie sen. Może jutro zobaczy świat w nieco innych barwach?
            Kierując swe kroki do łazienki, zerknęła w przelocie na monitor laptopa, który wciąż stał na stole. Zanim położy się spać, trzeba by go w końcu wyłączyć, lecz zanim to zrobiła, jej oczom ukazało się znajome logo informacyjnego portalu.
            Z ekranu dużymi literami krzyczała wiadomość z ostatniej chwili: „Mafijne porachunki w centrum Berlina! Jedna osoba została śmiertelnie postrzelona”.

***

            To był beznadziejny i drętwy weekend. Chyba najgorszy ze wszystkich ostatnich. W ubiegłym przynajmniej był Matt, więc nie mógł narzekać na brak rozrywki, a po tym, spędzonym tak miło tygodniu, weekend dłużył mu się niemiłosiernie. Żył tylko nadzieją, że prawdopodobnie dzisiaj wyjedzie znienawidzony gość z apartamentu piętro niżej, a on znów będzie mógł dotrzymać towarzystwa jego żonie. Czasem w swoich wyobrażeniach daleko się zapędzał, chwilami aż sam bał się swoich myśli, ale nie umiał wyrzucić ich ze swojej głowy, ani tym bardziej walczyć z tym, co z każdym dniem rosło i było coraz silniejsze, a tęsknota, którą czuł, jeszcze bardziej wszystko potęgowała.
            Przeżył właśnie okropne dni, a wokół niego nie było nikogo, kto mógłby umilić mu ten czas. Nawet Nadii...
            Właśnie, ona powinna już dzisiaj być w pracy. Nie zapomniał o tym, czego dowiedział się od Toma, i nie zamierzał tego przemilczeć. Była mu winna wyjaśnienie, był tego pewien.
            Podniósł słuchawkę telefonu, łącząc się bezpośrednio z recepcją.
            - Cześć, Melanie, mam nadzieję, że Nadia będzie dzisiaj w pracy?
            - Witam - usłyszał ciepły głos pracownicy. - Tak, będzie i to nawet za kilkanaście minut. Przychodzi na jedenastą.
            - W takim razie powiedz jej, że kiedy tylko przyjdzie, chcę ją widzieć u siebie.
            - W biurze? - usłyszał pytanie.
            - Nie, u mnie, w mieszkaniu - odparł, kończąc połączenie.
            Wiedział, że jeśli w ogóle ma z nią porozmawiać, musi to zrobić teraz, zupełnie na świeżo, kiedy tylko przyjdzie. Potem cały żal i emocje pewnie by uleciały, dlatego nie chciał czekać. Był ciekaw, co mu powie: skłamie czy też od razu do wszystkiego się przyzna?
            Czas oczekiwania wypełnił szybkim prysznicem, bo dzisiaj znów wstał bardzo późno. Miał jednak ogromną nadzieję, że może od jutra to wszystko się zmieni. Zazwyczaj w poniedziałek wieczorem wyjeżdżał Hoffmann, więc może już go nie ma?
            Już prawie gotów zakładał koszulkę, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.
            - Proszę - zachęcił gościa, bo był niemal pewien, że to będzie Nadia, i nie pomylił się.
            - Cześć - powitała go lekkim uśmiechem.
            - Cześć... No, no... - cmoknął na jej widok. - Wypoczęta i szczęśliwa - zauważył z przekąsem, nie obnażając się jednak ze swoją wiedzą na temat tego, z kim spędziła te cztery dni.  
            Instynktownie wyczuła, że coś jest nie tak. Czyżby coś wiedział? A tak prosiła Olivera...
            - Owszem, wypoczęta - odparła, siadając na kanapie. - A czy to źle?
            - Nie... Świetnie, oczywiście, że dobrze – mruknął, odpalając papierosa. Był zdenerwowany, wiedziała to, bo tylko wtedy przy niej palił. - Wspaniała musi być ta ciotka - Wbił w nią swoje badawcze spojrzenie. Już była tego pewna...
            - Wiesz, prawda? - spytała cicho.
            - Wiem - odparł, wypuszczając dym.
            - Tylko po to mnie tu wezwałeś?
            - Tylko? - powtórzył za nią z niedowierzaniem. - Więc kłamstwo jest dla ciebie jakimś „tylko”?
            Westchnęła ciężko i przekrzywiając głowę, utkwiła spojrzenie w leżącej na stoliku paczce papierosów.
            - Kto ci powiedział? - spytała nagle.
            - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? - żachnął się.
            - A co chcesz usłyszeć? Przecież wszystko wiesz.
            Położył niedopałek w popielniczce i wstał nagle, uderzając dłońmi o uda, po czym podszedł i oparłszy się o bok kanapy, spojrzał jej prosto w oczy. Był tak blisko, że zamarła, zupełnie nie wiedząc, co chce zrobić.
            - Dlaczego z nim wyjechałaś? - zapytał dziwnym tonem. Nadia poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Czyżby był zazdrosny? Czy to możliwe, że jednak coś do niej czuł?
            - Nie wierzę, że cię to obchodzi... - wyszeptała cicho, podnosząc na niego swoje niepewne spojrzenie.
            - Jesteśmy przyjaciółmi, tak? - wycedził. Dziewczyna kiwnęła tylko głową. - Mówimy sobie wszystko, tak? - Na to pytanie już nie odpowiedziała nawet skinieniem, a nadzieja, jaka zaczynała się w niej budzić, rozmyła się niczym mała chmura papierosowego dymu, którą wcześniej wypuścił ze swoich płuc. - A tymczasem ja dowiaduję się od Toma, że nie pojechałaś do żadnej ciotki, tylko z tym cholernym dupkiem! - kontynuował swój monolog, a na jego koniec zwrócił się do niej z pretensją, stukając wskazującym palcem w swój tors: - Wiesz jak się poczułem?! Jak ostatni, oszukany idiota!
            Nadia już wiedziała, że to wyłącznie jego urażona duma była powodem tych pretensji. Miał żal, że dowiedział się o tym od Toma i prawdopodobnie tylko o to chodziło. Wiedział, co dziewczyna do niego czuje, musiał wiedzieć, przecież nie był ślepy, żeby tego nie zauważyć, ale nie zrobił do tej pory niczego, żeby przestała mieć nadzieję, wręcz przeciwnie - on wciąż jej ją dawał, trzymając jednocześnie na dystans. To samo zrobił kilka minut temu...
            Do tej pory słuchała tego w milczeniu, ale teraz nie wytrzymała:
            - Wszystko to my mówiliśmy sobie do niedawna, ale ten czas już się skończył, chyba nie możesz zaprzeczyć? - przymrużyła oczy i przyglądając mu się, oczekiwała odpowiedzi. Miała na myśli to zauroczenie panią Hoffmann, które dostrzegła, a o którym nawet nie wspomniał.
            - Nie wiem, o czym ty mówisz, ale ja przynajmniej nie kłamię.
            - Może i nie kłamiesz, ale nie mówisz całej prawdy - palnęła wprost, niemal natychmiast wstając i ruszając w kierunku drzwi, ale nie doszła do nich, bo Bill chwycił ją za rękę.
            - Co masz na myśli?
            - Przecież widzę, jak na nią patrzysz, więc nie wmawiaj mi, że nic się nie dzieje.
            - Chodzi ci o Karen? - roześmiał się Bill, ale wiedziała, że jego śmiech nie jest szczery, a raczej wymuszony i sztuczny. - Przecież ona jest mężatką!
            - A ja jestem wolna i Oliver też - odparła hardo. Sama nie wiedziała, skąd u niej wzięła się ta słowna odwaga, podczas gdy jej nogi były jak z waty, a chwilami miała nawet wrażenie, że ich nie czuje.
            - Coś się wydarzyło? – zapytał, dziwiąc się, że w ogóle się na to zdobył. Nadia spojrzała mu w oczy, głęboko, zupełnie tak, jakby chciała wyczytać z nich wszystkie jego uczucia i myśli. Zadał takie pytanie… Czy więc możliwe jest to, że choć trochę mu zależy?
            - Nic, o czym myślisz... Jeszcze nic - odpowiedziała cicho, nie tracąc wzrokowego kontaktu. - Ale chcę, żebyś wiedział… Mam dość czekania.
            A jednak to powiedziała. Nie spodziewał się tego usłyszeć, przynajmniej jeszcze nie dziś, nie teraz. Jednak ona uważała, że to dobry czas, w dodatku patrzyła na niego w taki dziwny sposób, dziwny, a zarazem podniecający. W tym spojrzeniu było coś zaborczego i nieodgadnionego, może miłość i pożądanie? O tak... To na pewno.
            Wszystko to trwało zaledwie jedną, ulotną chwilę, krótki moment, gdy poczuł, jak obejmują go ciepłe, delikatnie dłonie, jak jej wargi dotykają swoją wilgocią jego ust, niepewnie, miękko, subtelnie. Przymknął oczy, oddając się błogiemu uczuciu rozkoszy i pozwalając omamić się tej chwili, zapomniał o całym świecie. Nie umiał się przed tym obronić, nie potrafił przestać, ani jej odtrącić, a co najdziwniejsze, znów dawał jej nadzieję - odwzajemniał pieszczotę, która teraz stawała się jeszcze bardziej zaborcza, silniejsza i dziksza, zapraszająca do szalonego tańca ekstazy wszystkie zmysły.
            Gdy właśnie uzmysłowił sobie, że mógłby tak trwać całą wieczność, okrutny chłód objął jego usta, a magia chwili zamieniła się w szarą rzeczywistość, dopiero wtedy uchylił powieki. Zobaczył smutny błękit oczu i jasne włosy, oddalające się w pośpiechu.
            Potem był tylko trzask zamykanych drzwi i przejmująca cisza. 

piątek, 22 grudnia 2017

Część 17. „Prawo do prawdy”



Część 17. „Prawo do prawdy”


            Tego dnia rozstali się dopiero późnym wieczorem, a już następny zaczęli od wspólnego śniadania, bo o dziesiątej umówieni byli z fachowcem w domu dziecka. Okazało się, że ekipa ma wolny termin od następnego poniedziałku, bo ktoś właśnie wypadł z terminarza. Ustalili więc wszystkie szczegóły, a Karen udzieliła niezbędnych wskazówek. Przed dwunastą byli zupełnie wolni, a że znajdowali się właśnie w miasteczku, udali się na wspólną wędrówkę po sklepach.   
            Wskazówki zegara pędziły nieubłaganie, choć każde z nich, nawet o tym nie wiedząc, chciało zatrzymać je w miejscu. Czuli się dobrze w swoim towarzystwie, mieli mnóstwo pomysłów na wspólne spędzenie czasu, mogli rozmawiać godzinami, dochodząc często do tego samego wniosku.
            Mijały kolejne dni, które umocniły ich przyjaźń, a spędzone razem chwile jeszcze bardziej ich do siebie zbliżyły. Rozstawali się późnym wieczorem, a spotykali rankiem lub przed południem, a wówczas już mieli plan na spędzenie kolejnego dnia.
            Te beztroskie godziny, jednak kiedyś musiały mieć swój kres i choć obydwoje wiedzieli, że ta pozorna rozłąka potrwa tylko trzy, góra cztery dni, już podświadomie odczuwali smutek.
            Chyba każdy, kogo tydzień pracy kończy się właśnie w piątek, uwielbia ten dzień, mając w perspektywie wyczekiwany weekend; czas wypoczynku i miłych chwil, spędzonych z najbliższą osobą. Karen natomiast już od popołudnia odczuwała dziwne przygnębienie, choć przecież to właśnie ona powinna się cieszyć. Dziś miał przyjechać jej mąż. Nie czuła jednak radości i nie spieszyła się do hotelu. Zresztą obydwoje się nie spieszyli.
            Słońce już dawno schowało się za horyzontem, pozostawiając tylko nikłe smugi fioletu, który już mieszał się z granatem nieba. Wkrótce zupełna ciemność spowiła wzburzone morze. W ciągu ostatnich dwóch dni było nieco chłodniej, a niebo chwilami zasnuwały chmury. Skończyły się piękne i upalne dni, ale pogoda nadal nie była najgorsza, tylko wieczorny chłód nieco dawał się we znaki.
            Szli brzegiem morza, milcząc przez dłuższą chwilę. Oboje, nawet o tym nie wiedząc, mieli teraz podobne myśli i uczucia, toteż wolną wędrówką świadomie oddalali chwilę powrotu.
Z kolejnym podmuchem zimnego wiatru Karen mocniej otuliła się bluzą.
            - Jeśli jest ci zimno, dam ci swoją - zagadnął Bill, spoglądając na nią ukradkiem. On widział wszystko, zawsze szlachetny i gotowy do pomocy, spostrzegał rzeczy, których nawet ona sama nie była świadoma, takie, których nigdy nie dostrzegłby jej mąż.
            - Nie, dziękuję - potrząsnęła głową, siląc się na uśmiech. Latarnie znajdujące się na promenadzie rzucały nikłe światło na nielicznych o tej porze spacerujących, więc doskonale widział jej przygnębienie, które było niemal namacalne i już nawet nie chodziło o smutny wyraz  twarzy. To można było wyczytać z jej oczu, usłyszeć w słowach.
            - Chyba trzeba już wracać, co? - bardziej stwierdziła niż zapytała.
            - Jasne. Zrobiło się późno - bąknął pod nosem Bill. - Zresztą pewnie Franz już przyjechał.
            Westchnęła tylko, ale nie usłyszał. Skierowali swe kroki do wyjścia, a kolejne myśli w ich głowach rodziły się w milczeniu. Znów podobne, osnute tęsknotą i wyobrażeniami, że przez kilka dni będą tak blisko, a zarazem tak od siebie oddaleni.
            Dopiero przy wydmach, chcąc zagłuszyć niepokojące pragnienia, Bill zainicjował rozmowę na zupełnie inny temat, a kiedy doszli już dostatecznie blisko hotelu i spojrzeli w okna swoich apartamentów, spostrzegli, że obydwa są rozświetlone. U Karen zapewne był już Hoffmann, ale kto, do jasnej cholery, rozgościł się w apartamencie Billa?
            W pierwszej chwili pomyślał, że to Nadia. Wczoraj wzięła cztery dni wolnego, ale może coś jej nie wypaliło, nie wyjechała do tej ciotki i po prostu do niego przyszła? Zawsze, kiedy miała jakiś problem lub ważną sprawę, a jego nie było, mogła wziąć zapasową kartę i po prostu na niego zaczekać, w końcu sam jej na to pozwolił. Może coś się stało?
            - Co za cholera? - mruknął pod nosem.
            - Może po prostu przyjechała twoja mama, albo ktoś z rodziny? - zasugerowała Karen.
            - Nie sądzę. Przecież mama zawsze uprzedza.
            Żadna konkretna osoba oprócz Nadii nie przychodziła mu do głowy. Matt dopiero co wyjechał i bynajmniej nikt z jego znajomych nie zapowiadał się na jakąś wizytę, zresztą ledwie znajomym żadna recepcjonistka nie dałaby karty. A może Tom? Nie, to absurd, przecież byli gdzieś w trasie, a nawet gdyby miał przyjechać, pewnie by go uprzedził. „W takim razie kto?”, pytał w myślach sam siebie, ale nie potrafił znaleźć na to pytanie odpowiedzi.
            W umyśle Karen też zrodził się dziwny niepokój i już nawet nie ważne było, że w jej apartamencie czeka na nią stęskniony mąż. Kto mógł być gościem Billa o tej porze? A jeśli to była jakaś kobieta? Wraz z tą myślą nieodgadniona siła ścisnęła jej serce, poczuła dziwną obawę, której natychmiastowym objawem stał się przebiegający przez jej ciało zimny dreszcz. Czego właściwie się bała i jakie miała do tego prawo? Bill był przecież tylko jej przyjacielem, mógł spotykać się z innymi kobietami, bo nie łączyło ich nic poza tą koleżeńską znajomością. Ona traktowała go jak przyjaciela i nie okazywała mu nic ponadto, chociaż w jej sercu zrodziło się uczucie nieco odmienne od przyjaźni, do czego nawet sama przed sobą nie potrafiła się przyznać. Nie chciała tego, to było niepożądane i zakazane, nie wolno było jej żywić do niego jakichś innych, głębszych uczuć poza przyjacielskimi. A jednak pomimo wszelkich, moralnych zakazów, jakie sama starała się sobie wbić do głowy, była nim niewątpliwie zauroczona i zafascynowana, nie potrafiła się przed tym wszystkim obronić.
            - Kto do mnie przyjechał? - zapytał Bill Melanie, kiedy weszli do hotelu.
            Dziewczyna tylko uśmiechnęła się i pokręciła przecząco głową:
            - Nie mogę powiedzieć, ten ktoś o to prosił, bo to ma być niespodzianka.
            Karen ogarnął jeszcze większy niepokój. Jakoś podświadomie czuła, że takie coś mogła wymyślić tylko kobieta. Ale która? Przecież wyraźnie jej powiedział, że nie jest z nikim związany. A może był to jakiś gość z przeszłości?
            Podczas gdy ona pogrążona była w swoich domysłach, Bill tylko się roześmiał:
            - No nieźle!
            - A do pani przyjechał mąż - Melanie uśmiechnęła się do Karen.
            - Tak myślałam, dziękuję - odparła grzecznie dziewczyna, ale na jej twarzy nie było widać nawet cienia radości.
            W milczeniu udali się do windy i dopiero gdy zatrzymała się ona na piętrze Karen, odezwał się Bill:
            - Dziękuję i do zobaczenia... - W jego głosie wyczuła jakąś niepewność, nie wiedziała tylko, czy spowodowana jest ona wielką niewiadomą, jaka czekała w jego apartamencie, czy faktem, że właśnie rozstają się na kilka dni.
            Drzwi otworzyły się, więc przestąpiła ich próg. W międzyczasie spojrzała na niego, starając się ukryć smutek:
            - Cześć... - odpowiedziała, siląc się na uśmiech, i ruszyła przed siebie.
            Tym razem nie odprowadził jej pod sam apartament, lecz wcale się temu nie dziwiła.

***

            Z niepewnością i lekką obawą przemierzał korytarz. Już miał wyjmować kartę, ale najpierw sprawdził i okazało się, że drzwi są otwarte. Szybkim i zdecydowanym krokiem wszedł do salonu.
            - No nareszcie! Gdzież ty się włóczysz tak po nocach? - powitał go radosny głos bliźniaka.
            - Cholera jasna, Tom! - krzyknął Bill, ale po chwili wpadł bratu w ramiona. - Dlaczego mnie nie uprzedziłeś?
            - A po co? - odparł pytany, a po chwili zachichotał. - Zresztą nie przyjechałem do ciebie.
            - Nie do mnie? - Czarnowłosy uniósł brwi, bardzo zdziwiony jego słowami. - To do kogo?
            - Do Anity - odparł uradowany Tom. - Mamy cztery dni wolnego i chciałem ją gdzieś zabrać.
            Bill chciał coś powiedzieć, ale zamiast logicznego zdania wyjąkał tylko:
            - Yyy...
            - No co cię tak zatkało?
            - Cholerka... Znaczy... Jesteś z nią? Spotykacie się? Tom! - krzyknął w końcu. - Dlaczego nic mi o tym nie powiedziałeś?!
            - A było kiedy? - chłopak rozłożył ręce. - Tylko raz do mnie zadzwoniłeś, a poza tym nie widzieliśmy się zaledwie kilkanaście dni.
            - Jak można do ciebie się dodzwonić, skoro ciągle masz wyłączony telefon? - zapytał Bill z pretensją. - Ty dla odmiany nie zadzwoniłeś ani razu.
            - Oj, no bo wiedziałem, że przyjadę - Tom klepnął brata w ramię, jakby chciał go udobruchać.
            - Podobno nie przyjechałeś do mnie - żachnął się Bill.
            - Żartowałem przecież, przyjechałem do ciebie i do niej, a nie chciałem ci mówić przez telefon, nie ma to jak w cztery oczy - uśmiechnął się.
            - To coś poważnego? Jakoś w to nie wierzę.
            - Myślę, że tak - odparł Tom, błyszczącymi oczyma patrząc na brata.
            Faktycznie, kiedy zaczął opowiadać o swoich uczuciach, miał zupełnie inny wyraz twarzy. Bill od razu wiedział, że ta dziewczyna poważnie zapadła mu w serce. Tryskał radością i od razu było widać, że jest szczęśliwy.
            - W ubiegły weekend przyjechała do mnie, była na koncercie, a potem poszliśmy na kolację i... - zawahał się.
            - I wreszcie ci się oddała - dokończył patetycznym tonem Bill.
            - I tu się mylisz, mój drogi - Tom wskazał go palcem. - Wyobraź sobie, że jeszcze nie!
            - To dlatego wciąż tak bardzo cię kręci, a jak ją zdobędziesz, twoje emocje opadną.
            - Obawiam się, że nie.
            - Obawiasz się?
            - Nie, źle się wyraziłem, chciałem powiedzieć, że na pewno nie. Wiesz... Ona jest taka delikatna, wrażliwa, krucha i taka... - przerwał na chwilę Tom, zastanawiając się, jakich wyrazów ma użyć, aby brat w pełni go zrozumiał. - Taka kobieca... Po prostu cudowna!
            Słowami malował obraz swojej dziewczyny, najpiękniejszymi, jakie w tej chwili potrafił znaleźć. Bill ją widział, znał i doskonale pamiętał, jak wygląda, ale przed jego oczy wcale nie nasuwał się obraz Anity. Te słowa, tak wspaniałe, a zarazem niespotykane w ustach Toma, sprawiły, że w jego wyobraźni powstało dzieło, mające zupełnie inną twarz, równie piękną, a może nawet piękniejszą? Wszystkie te określenia niemal idealnie pasowały do innej kobiety, o której - zdawać by się mogło - na krótką chwilę zapomniał, a która teraz jak żywa stanęła mu przed oczami, smutna i przygnębiona. Tak bardzo chciałby ją znów zobaczyć... To niedorzeczne, że jest tak blisko, a zarazem tak bardzo nieosiągalna, to okrutne, że jej wspomnienie wzbudza palącą tęsknotę, wściekłość i... zazdrość.
            Ta myśl, jak żadna inna pogrążyła go w otchłani pustki, zimnej i bezdusznej, otaczającej go zewsząd pomimo obecności Toma. Jak zdoła przetrwać te kilka dni bez niej?
            Jego żal, wszystkie ogarniające go uczucia sprawiły, że nagle spadł na niego niepokój. Tak długo czekał i marzył, kalkulował na zimno, był przecież taki ostrożny. Obiecał sobie, przysięgał, że nie zakocha się w nieodpowiedniej osobie.
            Nie, to przecież niemożliwe! Zabije to uczucie w sobie, póki jest w zalążku. Da radę, do jasnej cholery, musi!
            - Bill! - Głos Toma zabrzmiał jakby dochodził z bezkresnej dali. - Gdzie ty, do cholery, jesteś? W ogóle mnie słuchasz? - roześmiał się.
            - Przepraszam - westchnął. - Zamyśliłem się przez chwilę, ale muszę stwierdzić, że chyba cię wzięło.
            - No... - Tom popatrzył mu w oczy i badawczym wzrokiem starał się rozszyfrować jego myśli, które przywołały tę dziwną minę. - Nie podobasz mi się bracie, ten nastrój to przez Nadię? - zapytał.
            - Co? - roześmiał się Bill, natychmiast gubiąc gdzieś wszystkie towarzyszące mu przed chwilą uczucia i refleksje. - A co ci przyszło do głowy?
            - Nie wiem, może cię to zabolało, ale ja się jej nie dziwię. W sumie zawsze dawałeś jej złudną nadzieję tą swoją idiotyczną przyjaźnią - wykrzywił usta Tom i sięgnął po papierosa. Bill popatrzył na niego nieprzytomnie.
            - Mówże jaśniej, nie wiem, o co ci chodzi.
            - Przyznaj, ruszyło cię to, że wyjechała z Oliverem.
            Czarnowłosy poczuł, jakby nagle stanął pod lodowatym prysznicem, ponieważ właśnie takie wrażenie wywarło na nim to, co usłyszał od brata.
            - Co?! - niemal krzyknął.
            - Nie mów, że ci nawet nie powiedziała - ironizował Tom, zaciągając się papierosem, po którego teraz też sięgnął Bill.
            - Gdzie? - warknął Tom, zabierając mu sprzed nosa pudełko.
            - Daj spokój! - Jednym ruchem mu je wyrwał i pospiesznie odpalił używkę, po czym soczyście zaklął. - Kurwa mać! Powiedziała, że jedzie do ciotki!
            - No to przystojna ta... ciotka - zachichotał bliźniak.
            A jednak zabolało...
            Poprosiła o cztery dni urlopu, bo chciała wyjechać do kuzynki, gdy tymczasem czmychnęła gdzieś z Oliverem. Niczego nie zauważył, niczego nie wyczuwał. Z uśmiechem na ustach się zgodził, o nic nie pytając, niczego nie podejrzewając. Jak mógł być taki głupi i uwierzyć w jej kłamstwo? Przecież ona nie miała tutaj nikogo, całą rodzinę zostawiła gdzieś daleko w Rosji, a z matką widziała się w zeszłym roku. Zamydliła mu oczy takim banalnym kłamstwem? A może zrobiła to specjalnie, taki mały test na jego czujność, gdy tymczasem on nie umiał pomyśleć logicznie, pochłonięty zupełnie kimś innym. Musiała coś dostrzec, coś zauważyć. Kobiety zawsze widzą to, czego nie powinny. Szczególnie te zakochane...
            - Zdecyduj się, człowieku - mruknął Tom.
            - Chciałem jeszcze zaczekać, gdybym nikogo nie spotkał do końca lata, zdecydowałbym się z nią być, ale teraz...
            - No, co teraz?
            - Teraz jest za późno. Do jasnej cholery, dlaczego mi nie powiedziała?! Przecież zawsze mówiła mi wszystko, ja jej zresztą też! Miałem prawo wiedzieć.
            - Wszystko...? - skrzywił się Tom. - Chyba jednak nie wszystko, nie powiedziała ci najważniejszego.
            - Czego?
            - No, tego, że cię kocha... To przecież widać.
            - Kocha... - prychnął Bill. - Gdyby kochała, byłaby teraz tutaj.
            - Jesteś beznadziejny, wiesz? Czy ty okazałeś jej kiedykolwiek jakieś inne uczucie oprócz swojej pieprzonej przyjaźni? To, że z nim pojechała, jeszcze o niczym nie świadczy, może miała dość takiego czekania? Miała pół życia spędzić w celibacie, aż szanowny pan raczy wreszcie zauważyć w niej kobietę, a nie tylko przyjaciółkę?
            Tom miał rację, toteż w tej chwili zrobiło mu się bardzo smutno i poczuł się podle. Nie oszczędzał jej przykrości przez ostatnie dni. Prawie każdą wolną minutę spędzał z Karen. W jej towarzystwie czuł się dobrze, był szczęśliwy i roześmiany, więc Nadia nie mogła tego nie zauważyć. Może po prostu nie chciała już na to patrzeć? Może ten widok do reszty złamał jej serce?
            On sam popchnął ją w ramiona Olivera, tylko dlaczego nie odważyła się powiedzieć mu prawdy? Będzie musiał ją sam o to zapytać, gdy wróci. Jeśli wróci...

***

            Tom wyjechał z Anitą następnego dnia rano, a on znów pozostał sam w swoich czterech ścianach. Dla zabicia dłużących się w bezczynności godzin w oczekiwaniu na Nadię i wyjazd znienawidzonego gościa z pokoju znajdującego się piętro niżej, osobiście zajął się szkoleniem nowego, zatrudnionego do pomocy pracownika. Przez te dni prawie nie wychodził z hotelu. Wolne chwile przesypiał, bądź apatycznie wgapiał się w telewizję.
            Tęsknił za jej widokiem, choć bardzo dokładnie miał go w pamięci, i kiedy tylko opuścił powieki, widział tę zieleń oczu wtopioną w miodowy odcień pięknej, opalonej twarzy. Tak bardzo już chciał ją zobaczyć, a jednocześnie nie odważył się wyjść na taras, świadomy tego, jaki widok może się ukazać jego oczom.
            Nie wiedział, jak długo będzie musiał znosić tę myśl, ile jeszcze dni, a każdy bliższy jej wyjazdowi, każdy coraz trudniejszy.
            Bał się tego, co one przyniosą, ale nie umiał walczyć, zupełnie się poddając. Był świadomy, że będzie cierpiał, lecz dopóki ona tu będzie, poświęci jej wszystkie chwile, starając się zapamiętać każde spojrzenie, szept, czy dotyk.
            I postara się jakoś żyć, pogodzić z losem i świadomością, że ona nie jest dla niego.