środa, 6 czerwca 2018

Część 36. „Pokochać deszcz”

Część 36. „Pokochać deszcz”


            Mijał kolejny miesiąc bez niej. Szare, smutne dni mijały bezpowrotnie, jeden podobny do drugiego, nie różniący się niemal niczym, pełen palącej tęsknoty, która czyniła go coraz bardziej zgorzkniałym. Odkąd jej zabrakło, jak na ironię przestało nawet świecić słońce. Tylko ten deszcz padający nieustannie, zupełnie tak, jakby jego dusza i serce wylewały morze łez. Tak samo płakało niebo, kiedy ją utracił i miał wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Udręka była w każdym kolejnym budzącym się dniu, tęsknota i ból w każdej godzinie. Gdyby miał trochę więcej odwagi, dawno by ze sobą skończył, jednak był zbyt wielkim tchórzem, by pozbawić się swojego nędznego - jak je sam określił - życia. Życia...? A może po prostu wegetacji, bo jak można było nazwać człowieka, który kilka godzin dziennie spędzał na wysiadywaniu na tarasie z wzrokiem wbitym w horyzont?
            Czy można żyć samymi wspomnieniami? Traktować je jak powietrze, jak życiodajną wodę, jak jedyny pokarm? A czy można żyć nie oddychając, jeśli ktoś odebrał nagle coś, co było jedynym źródłem tlenu?  Jak bardzo wydaje się to nieprawdopodobne, a jednak można, bo nadal żył, choć sam nie nazywał tego życiem. Godziny rozmyślania i rozpamiętywania, złorzeczenia skierowane do losu, a nawet do Boga w którego przecież i tak nie wierzył, ciągłe pytania: dlaczego? Czasem nawet rozdzierający ciszę krzyk. Kilka godzin snu i kilkanaście poświęconych na zadawanie sobie bólu, ale nie tego fizycznego. Rany jakie czynił właśnie w swojej psychice, były o wiele boleśniejsze i głębsze od tych, jakie można zadać sobie jakimś ostrym narzędziem. Ból fizyczny, nawet ten, którego następstwem jest śmierć zawsze kiedyś się kończy, ale ten psychiczny nie kończy się nigdy. Był pewien, że ból serca będzie trwał, dopóki śmierć nie położy jego życiu kresu, a i po niej nie minie, rozszarpując jego duszę na strzępy.
            Kolejny dzień i znów deszcz. Nienawidził go odkąd pamiętał. To właśnie w deszczowe dni zawsze tracił to, co najcenniejsze. Deszcz był jego odwiecznym wrogiem także dlatego, że latem przynosił same straty. Teraz wprawdzie już nie musiał o tym myśleć, była późna jesień, ale wiedział, że lata, jakie było tego roku nie zapomni nigdy. Piękna, słoneczna pogoda przyniosła mu zarówno finansowe zyski, jak i to, co w jego życiu zawsze było najistotniejsze, to czego od zawsze szukał; wielką miłość, którą jednak utracił wraz z deszczem. Może był to tylko przypadek, ale wiedział, że już zawsze to właśnie deszcz będzie kojarzył mu się z tym przeraźliwym bólem.
            Sezon dawno się skończył, hotel opustoszał, a zamiast gości, wkroczyła do niego jesień niosąc ze sobą monotonię i smutek. Zniknęli sezonowi pracownicy, a pozostali tylko ci zatrudnieni na stałe. Wśród nich była Nadia. Kiedy wyjechała Karen, jej nadzieje na krótko odżyły, jednak rozpacz młodego mężczyzny okazała się nie mieć końca, a ona sama - zbyt słaba, aby mogła ją pokonać. Dlatego, jak szybko one się zrodziły, tak szybko umarły, a w jej sercu znów zakiełkowała zazdrość, że to nie ją był w stanie pokochać tak niesamowicie wielką miłością.
            Pewnego, z kolejnych deszczowych dni, zapukała do apartamentu Billa. Przez chwilę czekała na jakiś znak, jednak słysząc kompletną ciszę, zdecydowała się nacisnąć klamkę. Zdawać by się mogło, że wewnątrz nie ma nikogo, ale mylne to by było spostrzeżenie. Ona wiedziała, gdzie może go znaleźć. Od ponad trzech miesięcy nie robił prawie niczego, tylko siedział na tarasie, tempo wpatrując się przed siebie. Toteż teraz, swoje kroki skierowała właśnie tam. Nie mógł nie słyszeć, że ktoś wszedł, ale ani drgnął.
            – Ty znowu tu… – szepnęła, przykucając obok niego. Chwyciła jego dłoń - była lodowata. – Dostaniesz w końcu zapalenia płuc.
            Na te słowa uśmiechnął się tylko, ale nie był to uśmiech wyrażający radość, a raczej ironię.
            – To byłoby dla mnie wybawienie, nawet z zapaleniem płuc bym tu siedział. Zapiszę ci hotel w spadku, chcesz?! – odparł i roześmiał się głośno, jakby w obłędzie.
            Nadia drgnęła. Tak bardzo się zmienił… Z wesołego i tryskającego życiem chłopaka, stał się wpadającym w huśtawki nastrojów, zgorzkniałym, zaledwie dwudziestopięcioletnim starcem. Poderwał się z leżaka i podszedł do balustrady nie zważając na wciąż padający deszcz. Tu już nie miał żadnej ochrony, a ulewa niemal natychmiast sprawiła, że jego włosy stały się mokre. Dziewczyna chwyciła go za rękę i wciągnęła znów pod zadaszenie.
            – Bill, przestań… – powiedziała zdławionym ze smutku głosem i mocno się do niego przytuliła. Odruchowo odwzajemnił ten gest, obejmując ją. – Wyjeżdżam – dodała nagle po chwili i znów nastała cisza. Mimo wszystko bała się jego reakcji, bo w duchu marzyła, że nie pozwoli jej na to.   
            Jednak on, delikatnym gestem tylko lekko ją od siebie odsunął i spoglądając na nią swoim smutnym wzrokiem, jakby z wyrzutem powiedział:
            – Ty też mnie opuszczasz?
            – Wiesz, że w innym wypadku nigdy bym nie wyjechała, ale teraz… – zawiesiła na chwilę spojrzenie tam, gdzie przed chwilą wpatrywał się Bill, po czym wróciła patrząc mu w oczy. – Teraz już nie mogę ci pomóc jak wtedy… Teraz mi nawet na to nie pozwalasz –  powiedziała cicho i przymknęła powieki. To była obrona przed gromadzącymi się tam łzami.
            – Bo nie ma sensu –  odparł beznamiętnie i wszedł do salonu.
            – Wystarczy tylko jedno słowo Bill, a nigdzie nie wyjadę.
            Potrząsnął tylko głową i sięgnął po papierosa, po czym odpalił go, mocno się zaciągając. Nie wiedział ile już ich wypalił tego dnia, ile w ogóle –  odkąd wyjechała Karen. Nie liczył, nie było po co. Wierzył tylko, że pomogą mu skrócić tę mękę istnienia bez niej.
            – Dokąd jedziesz i co będziesz robić? – zapytał cicho, po chwili odwracając wzrok.
            – Jadę do Berlina, do Oliviera – wydusiła z siebie.
            – Mam nadzieję, że jesteś pewna swoich uczuć i, że będziesz w końcu szczęśliwa. Nie zmarnuj swojego życia – westchnął, stając w drzwiach tarasu.
            – Chciałam spędzić je z tobą…
            Odwrócił się patrząc na nią ze smutkiem.
            – Z takim wrakiem? – zaśmiał się drwiąco, a ona w jego oczach spostrzegła obłęd. Nie poznawała go, w ostatnim czasie tak bardzo się zmienił. Popadał w skrajności.  Od tamtego dnia nie widziała na jego ustach szczerego uśmiechu, w spojrzeniu nie było szczęścia. Jeśli już wybuchał śmiechem to takim, który zakrawał na szaleństwo. W chwilę potem, popadał w melancholię, bezgraniczny smutek, i sprawiał wrażenie człowieka, któremu zaczynają mieszać się zmysły. Tak też i teraz natychmiast posmutniał, dodając: – Niczego nie mógłbym ci dać oprócz pieniędzy.
            – Wiem… – Nadia spuściła głowę. Chciała zupełnie czegoś innego, ale teraz miała już pewność, że tego nigdy od niego nie dostanie. Tym bardziej w świetle prawdy, jaką zamierzała mu wyjawić. – Bill… – zaczęła cicho. – Ja muszę ci o czymś powiedzieć zanim wyjadę.
            Ani drgnął, a odpowiedział tylko:
            – Słucham…
            – To przeze mnie Karen wyjechała. To ja doniosłam wtedy Hoffmanowi, że jesteście razem – wydusiła z siebie. Zataiła jednak fakt, że sprzedała ich jak Judasz za kilka srebrników. Było jej wstyd przed samą sobą i wolała nie dodawać do swojego wyznania tego brudnego szczegółu.
            Odwrócił się do niej przodem, wypuszczając z płuc papierosowy dym prosto w twarz dziewczyny. Zakasłała cicho, ale nie odsunęła się znosząc jego wzgardliwe spojrzenie.
            – Dlaczego…? –  zapytał jakby z wyrzutem, ponownie zaciągając się papierosem. Sam nie wiedział czemu o to pyta, przecież doskonale znał odpowiedź.
            – Przepraszam… Byłam zazdrosna i głupia licząc, że kiedykolwiek będziemy razem – spuściła wzrok, zagryzając dolną wargę.
            Bill westchnął ciężko i znów stanął w drzwiach tarasu tyłem do dziewczyny, zawieszając spojrzenie gdzieś na ciężkich, wiszących na niebie chmurach.
            – Jeśli myślałaś, że to jest dobry sposób, naprawdę się myliłaś. Jeśli chciałbym być z tobą, to stałoby się już dawno.
            – Wiem…
            – Mogłem z tobą być, nawet kiedyś to rozważałem, ale nie kochając cię tylko bym cię skrzywdził – zaczął. – Ty zapewne oczekiwałabyś ode mnie miłości, której nie mógłbym ci dać. Czasem udaje się ludziom zbudować udany związek tylko na bazie przyjaźni, ale ja tak chyba nie potrafię.
            Po jego słowach nastała chwila przejmującej ciszy i słychać było tylko tę ulewę za oknem. Milczenie przerwała Nadia.
            – Wybaczysz mi Bill? – zapytała trwożliwie.
            Odwrócił się do niej, rzucając niedopałek na mokrą posadzkę tarasu. Miał wrażenie, że czas ostatnich miesięcy całkowicie wyprał go z uczuć i po chwili wewnętrznego wzburzenia, nawet nie był na nią zły.
            – Tak – odpowiedział, niespodziewanie ją przytulając.
            Rozpłakała się, wtulając w jego wilgotną od deszczu bluzę. Zawsze podziwiała jego szlachetność, ale teraz przeszła jej najśmielsze oczekiwania.
            – Dziękuję.
            – I obiecaj mi, że będziesz szczęśliwa, słyszysz? – Chwycił kciukiem jej podbródek, prowokując spojrzenie w oczy.
            – Jeśli ty mi to obiecasz…
            – Wiesz, że ja nie mogę, mi szczęście już nie jest pisane, ale tobie owszem. – Uśmiechnął się ciepło.– Mogę dać słowo, że powiem ci, kiedy to się zmieni, chociaż bardzo wątpię, czy to nastąpi...
            Westchnęła tylko cicho.
            – W takim razie ja też ci powiem, kiedy już będę szczęśliwa…

***

            Obudził go drażniący o tej porze jego zmysł słuchu, dźwięk komórki.
            – Co za jasna cholera…? – jęknął tylko, naciskając leniwie miejsce z zieloną słuchawką. – Taaak?
            Głos Monique oznajmił mu, że w recepcji czeka właśnie na niego kurier z przesyłką o statusie: „Do rąk własnych”.
            – Powiedz mu, że wyrażam zgodę, żebyś ty ją odebrała. – odpowiedział, ani myśląc wychodzić o tej porze z ciepłego łóżka, ale na nic się to zdało. – Że co? Nie może? To niech tam siedzi i czeka – warknął w końcu, niechętnie się podnosząc.
            Była końcówka dość łagodnej zimy, jaką zapamięta jako wyjątkowo mało śnieżną, ale za to deszczową. Za oknem znów padało.
            – O nie… Tylko nie deszcz… – wymamrotał błagalnie krzywiąc się. Chwycił z krzesła koszulkę i swoje dżinsy, po czym ruszył do łazienki. Przemył twarz chłodną wodą i oparł dłonie o umywalkę, spoglądając w swoje odbicie w lustrze. Przesunął mokrą dłonią po zapadniętym policzku. Nie miał ochoty o siebie dbać… Znów się nie ogolił i nawet nie zamierzał tego zrobić. Prawdopodobnie jeszcze bardziej schudł, nie dalej jak wczoraj uświadamiał mu to jego własny bliźniak, namawiając na jakiś wyjazd, i odpoczynek. Ale po czym miał teraz odpoczywać? Przecież wcale nie był zmęczony. Na dodatek co tydzień robił sobie wycieczkę do Berlina. Cały dzień snując się jego ulicami, z nadzieją, że może gdzieś ją spotka, po czym wracał w środku nocy do siebie. Odsypiał do połowy dnia, nieustannie przesiadywał godzinami na tarasie, wpatrując się w horyzont, i tak mijał mu kolejny tydzień, a potem znów jechał. Znów i znów, i znów… Szaleństwo obezwładniało go, trzymało w swoich szponach i miał wrażenie, że już z nich nie wypuści.
            Doskonale wiedząc, że nigdy nie odbierze od niego połączenia, codziennie wybierał jej numer, którego nie wykasował z komórki i za każdym razem słyszał, że abonent jest niedostępny, bądź ma wyłączony telefon, lub jest poza zasięgiem. Jego wiara, że ona kiedyś wróci traciła na sile z każdym mijającym dniem, ustępując miejsca nadziei, która nie powinna umrzeć nigdy.
            Sięgnął po szczoteczkę do zębów, wycisnął na nią trochę pasty. To niesamowite, że wciąż wykonywał każdą czynność z myślą o niej, nawet tak prozaiczną jak mycie zębów, czy ubieranie.
Wciągnął spodnie, które niemal osuwały mu się ze szczupłych bioder, włożył nieco pogniecioną koszulkę i ruszył w kierunku windy, ziewając szeroko.
            W recepcji czekał zniecierpliwiony kurier, ale nie przejął się zbytnio jego zirytowaną miną, tylko jakby na przekór zwrócił się najpierw do Monique z pytaniem, czy wszystko w porządku, a dopiero potem raczył odebrać swoją przesyłkę, nie powstrzymując się od kąśliwej uwagi.
            – To barbarzyństwo zwlekać z łóżka ludzi o tej porze.
            – Jest dziesiąta – zaakcentował oburzony mężczyzna.
            – Właśnie – odparł z ironicznym uśmiechem Bill, oddając mężczyźnie podpisany blankiet odbioru. – Do widzenia.
            – Do widzenia – rzucił kurier, oddalając się w kierunku wyjścia.
            Właściciel hotelu patrzył za nim, gdy ten wychodził wprost w padający deszcz.
            – Czy to się nigdy nie skończy? – wymarudził po chwili spojrzawszy na Monique.
            – Już nawet nie zamieni się w śnieg – Uśmiechnęła się dziewczyna, patrząc na szefa z troską. Wszyscy się o niego martwili i doskonale wiedzieli, że na jego zgryzotę nie ma lekarstwa, chociaż właściwie było, ale tak bardzo nieosiągalne.
            Już miał wracać do własnego apartamentu, kiedy z restauracji wyszedł Mark i z szerokim uśmiechem powitał swojego pracodawcę.
            – Jak dobrze, że cię widzę! – krzyknął już niemal od drzwi. – Podpisz mi z łaski swojej kilka dokumentów.
            – Musisz tak z rana? – zmarszczył brwi Bill i od razu podał mu to, co przyniósł przed chwilą kurier. – Ale może i lepiej, ta przesyłka z fakturami powinna być zaadresowana do ciebie.
            – No przecież to nie ja cię obudziłem – zaśmiał się księgowy, odbierając od szefa kopertę, i rozkładając na ladzie recepcji kilka papierów, podał mu pióro. Jego uwagę w tej chwili zupełnie pochłonęło to co robił. Nigdy nie podpisywał niczego w ciemno opierając się tylko na zaufaniu, choćby podtykała mu coś własna matka, czy brat. Taki już był; dokładny, uważny i rozsądny. Robił to nawet teraz, kiedy właściwie już wszystko przestało mieć znaczenie, ale miał to po prostu we krwi. Pochłonięty wzrokowym studiowaniem dokumentów, nawet nie zauważył, kiedy do holu weszła jakaś zmoknięta postać. Jej płaszcz był przesiąknięty deszczem, a z włosów, które już nie były w stanie wchłonąć więcej wilgoci dodatkowo spływały kolejne krople, znikając w - i tak już doszczętnie mokrym - materiale okrycia. Kobieta stanęła tuż za drzwiami. W dłoni trzymała rączkę od niewielkiego trolley’a. Monique odruchowo zerknęła na przybyłą i już miała wypowiedzieć jakąś tradycyjną formułę w stylu: „Dzień dobry! Czym mogę pani służyć?”, ale tylko lekko rozchyliła usta i zamiast do kobiety, zwróciła się do swojego pracodawcy, szturchając go delikatnie w rękę, niemal szepcząc: – Bill… – po czym znów przeniosła wzrok na gościa.
            Właściciel hotelu spojrzał na recepcjonistkę, której wzrok - zdziwiony i zaskoczony - teraz utkwiony był gdzieś w okolicach drzwi wejściowych. Nie kierując się żadnym instynktem, ani nawet przeczuciem, zupełnie odruchowo odwrócił się w stronę, w którą patrzyła jego pracownica.
            W tej samej chwili pióro wypadło mu z dłoni i potoczyło się po ladzie, spadając na podłogę. Mark coś powiedział, ale on słyszał teraz tylko bicie własnego serca, a przed oczami miał kruchą, zmokniętą kobiecą postać i tę zieleń oczu, pełnych obawy i nadziei, które znów wpatrywały się w niego z wyrazem niepewności. W pierwszej chwili dopadła go myśl, że już zupełnie oszalał, a tęsknota podsyła jego wyobraźni obraz, o jakim marzył przez tyle miesięcy. Jego usta poruszyły się, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
            Jeden, wolny krok, niezdecydowany, niepewny. Skuwka pióra, bezwładnie wypadająca z dłoni, która osunęła się wzdłuż ciała. Czy to na pewno nie był tylko wytwór jego wyobraźni? Czy naprawdę stała tu ona…? Niedowierzanie w spojrzeniu i ten potwornie szybki, niemal bolesny stukot serca. Drugi krok - pewniejszy. Nie zniknęła, wciąż tu była… Czy to możliwe, że za chwilę będzie mógł tulić ją w ramionach? Tysiąc myśli w głowie, ale jedna nadzieja i pewność, że życie nie jest takie złe, a los zupełnie łaskawy, cokolwiek miałoby się wydarzyć. I ten uśmiech, oczy pełne łez, prawdopodobnie wciąż wyrażające… miłość? Czy ona naprawę wróciła? Wróciła, bo nie zapomniała?
            Kolejnych kroków nie liczył, nie wiedział ile ich było. Z gardła wydobyło się tylko schrypłe: – Karen… – kiedy stanął tuż przed nią, a ona nie odzywała się, wpatrując w niego z  trwogą. Delikatnie otarł ciepłą dłonią jej mokre policzki. Nie wiedział, czy był to tylko deszcz, czy także łzy dziewczyny. To teraz nie było ważne. Liczyło się tylko to, że znów tu jest.
            Nie zapytał o nic, nie chciał, a może wolał nie wiedzieć. W sercu rodziła się tylko nadzieja, że wróciła do niego.
            Bez słowa objął ją ramionami i mocno przytulił do swojego ciepłego ciała. Przymknął oczy, kiedy przywarła do niego i zaczęła cicho łkać.
            – Już ciii… – wyszeptał zdławionym ze wzruszenia głosem. – Już dobrze…
            Trzymał ją w swoich objęciach, jakby za chwilę miała znów mu uciec, zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. Zegar wybijał kolejne minuty, a oni stali tak w tym holu wtuleni w siebie, jakby dla nich czas zatrzymał się w miejscu. Mimo, że z ust dziewczyny nie padły żadne słowa, Bill podświadomie czuł, że przyjechała tu do niego, że wróciła. Pijany swoim szczęściem, wciąż nie pytał o nic tuląc ją do siebie. Wiedział, że prędzej czy później sama mu o wszystkim opowie.
            Czułym gestem odgarnął przyklejone do jej twarzy, mokre kosmyki włosów. Serce wciąż biło mu mocno, wręcz boleśnie, ale był to bardzo przyjemny ból.
            – Jesteś zupełnie mokra – powiedział po chwili cicho, spoglądając w jej oczy pełne łez. Dziewczyna tylko uśmiechnęła się i delikatnie dotknęła jego torsu.
            – Teraz ty też.
            Zerknął w dół. Część wody z jej zupełnie przesiąkniętego ubrania wchłonęła jego koszulka i wyglądał tak, jakby sam dłuższą chwilę stał na tej ulewie.
            – Chodźmy stąd… – powiedział. Ogarnął dziewczynę swoim ramieniem i chwycił jej bagaż. – Dlaczego nie zadzwoniłaś, że przyjeżdżasz? – zapytał, kiedy wsiadali do windy. Nacisnął guzik piętra, na którym znajdował się jego apartament i ponownie zwrócił ku niej swój wzrok.
            – Nie pamiętałam twojego numeru, a on zabrał mi telefon. Wiem… mogłam odnaleźć numer do hotelu, ale nawet kiedy już to było możliwe, bałam się dzwonić, bo nie wiedziałam, czy przypadkiem coś się nie zmieniło. Poza tym nie chciałam telefonować i o ciebie pytać, prosić o połączenie z twoim apartamentem, nie chciałam usłyszeć, że nie ma ciebie dla mnie… Chciałam tu wrócić i sama sprawdzić. – Popatrzyła mu w oczy pytająco, bo przecież wciąż niczego nie była pewna, a to, że przywitał ją tak serdecznie jeszcze o niczym nie świadczyło. Teraz delikatnie objął ciepłą dłonią jej chłodny policzek i przez chwilę patrzył w milczeniu w jej oczy.
            – Chciałem umrzeć, kiedy odjechałaś, ale wciąż miałem cień nadziei, poza tym jestem strasznym tchórzem…
            Zadrżała na samą myśl, co chciał przez to powiedzieć. Drzwi windy otworzyły się i wyszli na korytarz. Więc wciąż ją kochał i wierzył, że wróci? Zatrzymała się, czując pod powiekami napływające łzy. Chciała coś powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Zauważył to i znów mocno ją przytulił.
            – Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę – jęknął cicho, przymykając oczy. Po czym chwycił ją za rękę i ruszyli w stronę jego apartamentu. Pospiesznie zdejmując z niej mokry płaszcz, naprawdę czuł się jak w swoim własnym śnie. I na Boga… jeśli to naprawdę był sen, to nie chciał się z niego obudzić! Do każdego zakamarka jego ciała napływało szczęście, chociaż jeszcze nie był niczego do końca pewien i nic nie wiedział, to jednak chciał wierzyć, że wróciła na zawsze. Bał się o cokolwiek pytać i nie pytał. Jeśli zostanie, będą mieli całą wieczność na wyznania i zwierzenia.
            – Przygotuję ci gorącą kąpiel, jesteś cała mokra – Zerknął na oblepiającą jej ciało bluzkę. – Wyglądasz jakbyś szła pieszo. – Zniknął na chwilę za drzwiami łazienki, aby puścić do wanny wodę.
            – Bo szłam, przyjechałam pociągiem. Deszcz złapał mnie po drodze, a nie wzięłam parasola. Gdybym wiedziała przyjechałabym taksówką, ale chciałam powspominać, nasycić się widokiem okolicy, i nabrać odwagi.
            – Odwagi do czego? – zapytał cicho, zbliżając się do niej wolnym krokiem.
            – Do spotkania z tobą… Bałam się, że ten czas wiele zmienił.
            – Tu nic nie zmienił… – Ułożył dłoń na piersi, wskazując palcem w miejscu, gdzie za żebrami biło jego serce. W oczach Karen zabłyszczały łzy.
            – Nie było chwili, żebym nie myślała o tobie i o powrocie. Przyjechałabym nawet wtedy, kiedy byś mnie już nie chciał. – Słysząc te słowa uśmiechnął się tylko. Czuł, jak wstępuje w niego nowe życie, jakby narodził się na nowo. Objął dłońmi jej policzki i pocałował usta, długo, namiętnie i żarliwie. Wlał w ten pocałunek całą tęsknotę i miłość, jaka cały ten czas, mimo bólu płonęła w jego sercu. Oddychał nią.
            – Nie byłoby takiej chwili… Czekałbym na ciebie, Karen. – Pogładził ją czułym gestem po mokrych włosach. – A teraz idź do wanny. Ty się wykąpiesz, a ja zamówię śniadanie, pewnie nic nie jadłaś.
            – Pod warunkiem, że zjemy razem, bo ostatnio chyba nie jadasz zbyt wiele – zawiesiła spojrzenie, na jego zapadniętych policzkach.
            – Powiedzmy, że nie miałem apetytu – Uśmiechając się, podał jej właśnie wyjęty z szafki, czysty ręcznik.
            – Zrobię to szybko – obiecała, zamykając za sobą drzwi łazienki. Skoro już go odzyskała, żal jej było każdej, straconej chwili bez niego. Już miał na końcu języka, aby powiedzieć, że nie musi się spieszyć, ale też chciał ją mieć wciąż obok. Poza tym coś paliło go w środku, żeby wreszcie dowiedzieć się, co w jej życiu działo się przez te kilka miesięcy. Drżały mu dłonie, kiedy parzył herbatę z imbirem, aby dodatkowo mogła się rozgrzać, a uśmiech nie gasł mu na ustach. I po raz pierwszy od tamtego dnia, był on promienny i szczery.
            Kiedy wyszła z łazienki, wraz z nim czekało już na stole śniadanie. Usiadła na wprost i mimo odczuwalnej pustki w żołądku przez chwilę wpatrywała się w niego, bo o wiele bardziej pragnęła zaspokoić zupełnie inny rodzaj głodu. Doskonale widziała, jak zmienił się od tamtej chwili, kiedy ostatni raz rozmawiali, choć trudno było jej to nazwać rozmową. Był blady i schudł, ale oczy wciąż błyszczały tym samym blaskiem i patrzyły tak samo jak tamtego lata. Czekał na nią… To było pewne i ta myśl sprawiała, że przyjemne ciepło otulało jej serce. Sięgnęła po rogalika. Tak wiele chciała mu powiedzieć, ale nie wiedziała od czego zacząć. Jego natomiast wciąż paraliżował strach i bał o cokolwiek pytać. Bez słowa wstał i nalał do filiżanki gorącej herbaty, po czym postawił przed dziewczyną.
            – Pij, póki gorąca, rozgrzejesz się.
            Uśmiechnęła się, sięgając po naczynie i zamoczyła usta w naparze. Między nimi wciąż wyczuwalne było napięcie. Znów byli blisko siebie, ale wciąż oboje nie do końca wiedzieli, czy mają być już pewni tej wymarzonej, wspólnej przyszłości. Jedli przez chwilę w milczeniu.
            – Jak twoje sprawy w Berlinie? – zapytał w końcu, wpatrując się w nią z wyczekiwaniem.
            – Można powiedzieć, że już dobrze. – Uniosła wzrok, przełykając ostatni kęs. Powinna teraz mu opowiedzieć wszystko, ale nim zaczęła on znów odezwał się:
            – Co z nim? – Miał o niego nie pytać, ale nie wytrzymał.
            – Jest w więzieniu.
            – Zamknęli go? – Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że przez ten czas wcale nie słuchał wiadomości i nie oglądał telewizji, gdyby to robił może wcześniej sam dowiedziałby się o tym z jakichś wiadomości, kojarząc imię i pierwszą literę nazwiska. Nikt też mu o tym nawet nie wspomniał, może nie chcąc robić złudnej nadziei. Nawet Tom.
            – Tak, ale nie przyjechałabym tutaj, nim nie zwróciłby mi wolności.
            – Zaraz… Zaraz mi wszystko opowiesz. – Bill niewiele z tego zrozumiał, ale podszedł do niej i podał jej dłoń, a gdy wstała poprowadził ją w stronę kanapy, na której usiadła. – Przyniosę ci jeszcze herbaty – powiedział, po czym ruszył w stronę kuchennego aneksu, dolewając gorącego napoju.
            – Gdy go zamknęli, nawet raz go nie odwiedziłam, chociaż ciągle nachodził mnie jego adwokat i o to prosił – dobiegł do niego głos Karen. – Nienawidziłam go po tym co zrobił. Jak tylko wróciłam z nim do Berlina, zabrał mi telefon, nie pozwolił wychodzić z domu, uwięził. Najpierw codziennie ktoś mnie pilnował. Wciąż groził, że jeśli mu się sprzeciwię, to jego ludzie cię zabiją. Nie wolno mi było nawiązać z tobą żadnego kontaktu, nawet wtedy, kiedy już poszedł do więzienia. Bałam się, że ktoś będzie mnie śledził, że będą znać każdy mój ruch. Dlatego nie kontaktowałam się z tobą, bo nie chciałam cię narażać, no i obawiałam się, że coś się tutaj zmieniło. Przyjechałabym od razu, kiedy trafił do więzienia, ale wtedy wciąż się bałam, wiedziałam, że jego łapy sięgają nawet za kratki – opowiadała dziewczyna, a on tylko słuchał. Wrócił po chwili i postawił przed nią filiżankę ze świeżym naparem.
            – Jak dawno to się stało? – usiadł obok, obejmując ją ramieniem.
            – Ponad dwa miesiące temu, dopiero wtedy przeprowadziłam się do mieszkania po mamie. Zabrałam tylko swoje osobiste rzeczy. Wtedy poszłam na widzenie i powiedziałam mu, że jak chce, niech mnie zabiją jego ludzie, bo nie zostanę z nim – westchnęła. – Tydzień temu znów przyszedł do mnie jego adwokat i powiedział, że mam znów jechać z nim na widzenie. Nie chciałam, powiedziałam, że nie mam po co, ale on twierdził, że to coś bardzo ważnego. Kiedy tam pojechałam Franz powiedział, że mogę robić co chcę, bo on wniósł pozew o rozwód z moją winą i, że nie dostanę ani grosza. Wtedy zaznaczyłam, że nie chcę od niego jego śmierdzących i brudnych pieniędzy, i jeśli da mi rozwód to ja do ciebie wrócę, a on na to, że nic go to nie obchodzi, bo i tak nie umiałby żyć ze szmatą, która go zdradziła. No i dodał jeszcze, że ma ode mnie lepszą, która nie zostawiła go w potrzebie. Potem ten adwokat powiedział mi, że od samego początku odwiedza go w więzieniu jakaś kobieta.
            Przez myśl Billa przemknęło teraz, że tą kobietą z pewnością jest któraś z tych wywłok, jakie przywoził wcześniej do hotelu, ale to już w ogóle go nie obchodziło. Najważniejsze było teraz, że być może dzięki temu odzyskał swoje szczęście.
            Spojrzała na niego z miłością, radością i nadzieją. Jeszcze tydzień temu zabijała ją niepewność, czy wciąż ją kocha, czy na nią czeka, a teraz był obok niej, obejmował i czule patrzył jej w oczy.
            – Nawet nie wiesz co czułem, kiedy wyjechałaś – przesunął dłonią po jej policzku. Wciąż nie mógł uwierzyć, że w przeciągu godziny jego życie tak diametralnie się zmieniło i znów nabrało sensu. – Próbowałem dzwonić, ale wciąż nie było sygnału, a ja łudziłem się, że w końcu kiedyś odbierzesz, jednak z każdym dniem traciłem nadzieję. Regularnie jeździłem do Berlina, w nadziei, że gdzieś cię spotkam.
            – Mój Boże… – jęknęła Karen, otulając dłońmi jego twarz. – Tak bardzo chciałam zadzwonić i powiedzieć, że nigdy nie przestanę cię kochać, ale najpierw nie mogłam, a potem po prostu się bałam. Jednak wierzyłam każdego dnia, że kiedyś ten koszmar się skończy. – Nieustannie pieściła opuszkami palców jego policzki, jakby chciała tym dotykiem przekonać się, że naprawdę znów jest tu z nim.
            – Nigdy bym nie przestał – odparł stanowczym tonem.
            – Jak ty strasznie schudłeś…
            – To ze zgryzoty. Zamiast jeść, właściwie jedynie paliłem.
            – Przepraszam… – Żal ścisnął ją za serce.
            – Ciii… – Położył jej na ustach palec. – Najważniejsze, że wróciłaś. Teraz będziesz mogła mnie karmić… – Pochylił się i delikatnie musnął chłodne wargi dziewczyny, po czym zamienił ten subtelny dotyk w pełen miłości, namiętny pocałunek. Odwzajemniła go z pasją, znów smakując tej słodyczy za którą tak długo tęskniła, która została jej brutalnie odebrana zanim dokładnie zapamiętała i poznała jej smak. Teraz wiedziała, była pewna, że już zawsze będzie mogła odkrywać go na nowo, że każdego dnia obudzi się przy nim, a wieczorem zaśnie w jego ramionach, że od chwili w której się upewniła, że na nią czekał, jej życie stanie się bajką.
           Spędzili tak razem cały dzień, tuląc się w ramionach, rozmawiając o wszystkim tym, co zdarzyło się w czasie, kiedy byli daleko od siebie. Potem zaczęli wspominać wszystkie, spędzone razem dni, aż wyszli na długi spacer, odprowadzeni zdumionymi spojrzeniami pracowników hotelu. Kiedy wrócili, zamówili obiad do apartamentu. Chcieli nacieszyć się sobą do woli, bez zbędnego towarzystwa i ciekawskich oczu w restauracji. Bill już zaczął snuć wizję, powiększenia metrażu ich apartamentu o ten obok, lub ten pod nimi, ale ten pomysł kategorycznie nie spodobał się Karen. Fakt, że przeżyli tam swój pierwszy raz był znaczący, ale potem ten pokój kojarzył jej się już tylko z nieprzyjemnymi wspomnieniami.
            Jedząc obiad rozmawiali wesoło. Nie zastanawiali się jednak, jak będzie wyglądała ich wspólna przyszłość. Wiedzieli, że miłość sama to wszystko ułoży, skoro ich losy znów się splotły, teraz już może być tylko pięknie.
            Potem, z lampką szampana w dłoni, wtuleni w siebie zasiedli na kanapie, obdarowując się najpiękniejszymi wyznaniami i najczulszymi pocałunkami, gestami.
            – Więc to nie jest sen… Naprawdę tu jesteś. – Kolejny raz dotknął jej twarzy, delikatnie ulotnie, jakby w obawie, że jest tylko wytworem jego wyobraźni.
            – Jestem i będę już zawsze. Jeśli tylko zechcesz… – odpowiedziała Karen, oplatając jego kark ciepłymi już dłońmi. Musnął jej przedramię, po czym usłał wstęgę pocałunków aż do samego ramienia i spojrzał jej w oczy.
            – Muszę zadzwonić do Nadii.
            – Właśnie teraz? – Ze zdziwieniem uniosła brwi.
            – Nie, później, albo jutro. Kiedy wyjeżdżała, obiecałem jej, że dam znać, kiedy znów będę szczęśliwy.
            Karen zaśmiała się cicho, radośnie.
            – A jednak wyjechała… – szepnęła.
            – Oboje chcieliśmy jedynie swojego szczęścia, jak na prawdziwych przyjaciół przystało – odrzekł, pomijając występek, do jakiego Nadia przyznała mu się przed wyjazdem. Nie było już sensu o tym pamiętać, ani tego wspominać.
            Deszcz znów lał się z nieba strumieniami, wypełniając krótkie chwile ciszy swoim szumem. Tak bardzo go nie znosił, bo zawsze kojarzył mu się z najgorszymi chwilami w życiu, ale teraz przyniósł mu radość i szczęście, czy w obliczu tego wciąż miał go darzyć tak marnym uczuciem jak nienawiść? Zapatrzony przez chwilę w okno, wrócił spojrzeniem na dziewczynę, która teraz położyła głowę na jego ramieniu.
            – Wiesz co kochanie? – mruknął cicho i uśmiechnął się, kiedy w odpowiedzi tylko spojrzała na niego pytająco. – Chyba pokocham deszcz…






                                                                           Od autorki:
          Wszystkim Wam, tym komentującym i tym milczącym, serdecznie dziękuję za poświęcony na moje opowiadania czas. Mam nadzieję, że kto dotrwał do końca, jednak znalazł tu jakieś emocje i coś w mojej twórczości sprawiło, że mimo wszystko chciał tu być.
          Wszystkich serdecznie pozdrawiam i jeszcze raz z całego serca - dziękuję ♡

Beatrice