niedziela, 23 lipca 2017

"Zanim będzie za późno"



Oparte na faktach, z potrzeby serca, ku przestrodze i z przekazem.



„Zanim będzie za późno”


                ęłęóW W  
            W moim sercu od zawsze zajmowała szczególne miejsce, takie, jakiego z pewnością nigdy nie zajmie żadna inna kobieta. Była moją najdroższą przyjaciółką, powiernikiem, pocieszycielką i lekarstwem na wszelkie smutki. To w jej ramiona wtulałem się zawsze, kiedy było mi źle, tylko jej mogłem powierzyć tajemnice, o których nie powiedziałbym nikomu. Ona jedna zawsze potrafiła zrozumieć, doradzić, otrzeć spływające łzy, których tylko przy niej nie wstydziłem się uronić. Wiedziałem, że tylko to serce jest pełne bezinteresownej miłości, a ciepłe dłonie wciąż czekają, aby mnie objąć i przytulić. Były chwile, kiedy bardzo jej potrzebowałem, a tęsknota paliła nawet wówczas, gdy nie widzieliśmy się zaledwie jeden dzień. Z czasem jednak te wszystkie odczucia zaczęły tracić swoją magiczną moc, ginęły bezpowrotnie w blasku reflektorów i krzyku fanek. Kariera naszego zespołu rozkręcała się błyskawicznie, podróżowałem coraz więcej, byłem coraz starszy, i właśnie wtedy po raz pierwszy poczułem, że jej bliskość i troska, nie są mi już tak bardzo potrzebne. Byłem przecież samodzielny i dorosły. Naprawdę byłem, czy tylko chciałem być? Oczywiście, że chciałem i to bardzo, a ona nie pozwalała mi dorosnąć. Mówiła, że chroni mnie i brata, że dzięki jej obecności nie popełnimy jakiegoś głupstwa. Traktowała nas jak dzieci, jak maminsynków, kładąc rękę na naszych pieniądzach z których chcieliśmy wtedy korzystać. To był ten czas, kiedy zacząłem mieć wszystkiego dość, chociaż nie... Nie wszystkiego - ja miałem dość tej cholernej nadopiekuńczości, czułości, ciągłego zrzędzenia, że coś robimy nie tak. Tom był bardziej wyrozumiały i bardziej uległy, choć zdawać by się mogło, że taki macho. Ja bardziej się buntowałem, stawałem okoniem. Czasem zdarzały się kłótnie, po których nie chciałem nawet odebrać telefonu. Jednak po każdej burzy kiedyś wychodzi słońce dotykając wszystkiego swymi ciepłymi promieniami, a ona była jego uosobieniem. To właśnie jej miłość rozświetlała wszystko wokół, sprawiała, że gradowe chmury mojego gniewu pierzchły. Zawsze gotowa by wybaczyć i znów wziąć w swoje ramiona, pokorna i ulegająca. Czasem było mi wstyd za swoje słowa, ale w przypływie gniewu i stresu znów postępowałem tak samo głupio, źle i bez zastanowienia. Może dlatego, że tkwiła we mnie ta pewność, że kolejny raz wybaczy. Zakorzenione gdzieś głęboko przekonanie, że przecież zawsze mogę przeprosić, beznadziejnie pchało mnie do popełniania kolejnych błędów, do wypowiadania idiotycznych opinii bez zastanowienia. Nie wiem co kazało mi myśleć, że ona będzie zawsze na wyciągnięcie ręki i nigdy jej nie zabraknie. Teraz już wiem, jak bardzo się myliłem...
            To był kolejny, zimowy i mroźny wieczór. Śnieg, który właśnie przyprószył miasto cieniutką warstwą, srebrzyście iskrzył w świetle ulicznych latarni. Spędzaliśmy kolejny urlop, a właściwie ostatnie jego dni, przemierzając drogę do następnego klubu w towarzystwie roześmianych przyjaciół i kilku ochroniarzy, kiedy w kieszeni Toma rozdzwonił się telefon. Odebrał, ale nie wiedziałem z kim rozmawia, zresztą nawet się nad tym nie zastanawiałem, bez reszty pochłonięty wesołą rozmową. Po chwili jednak podszedł do mnie i chwyciwszy za ramię, odciągnął na bok.
            - Słuchaj... dzwonił starszy. - powiedział poważnie.
            - A co? Chce do nas dołączyć? - zażartowałem. - Niech lepiej matki pilnuje.
            - No właśnie chodzi o mamę. - odparł tym samym, zmartwionym tonem. Jemu wcale nie było do śmiechu i widząc jego minę, też natychmiast spoważniałem.
            - Ale co się stało?
            - Źle się poczuła i Gordon wezwał pogotowie. Nie wiedzieli dokładnie co jej jest, ale ten lekarz podejrzewał, że coś z sercem. Pojechała z nimi na jakieś badania do szpitala - zrelacjonował Tom.
            - No, ale chyba tam nie zostanie? - zapytałem bardziej z troski o siebie, niż o nią. Nie uśmiechało mi się biegać w odwiedziny. Pewnie zaraz wszyscy by się dowiedzieli. Już widziałem oczyma wyobraźni ten tłum, przez który muszę się przedrzeć, żeby odwiedzić własną matkę na szpitalnej sali.
            - Mam nadzieję, że nie, powiedzieli mu, żeby czekał. Mają dać mu znać, czy ma ją odebrać, czy zostanie w szpitalu.
            - No to ją pewnie odbierze - klepnąłem brata po ramieniu. Byłem pewny, że to tylko chwilowa niedyspozycja. Wkrótce okaże się, że Gordon przywiózł mamę do domu, przecież nie może być inaczej, więc po co niepotrzebnie się martwić?
            - Boję się Bill... - Tom wbił we mnie swoje przerażone spojrzenie.
            - Przestań krakać! - zganiłem go, lecz po chwili przygarnąłem ramieniem. - Chodźmy!
            - Chłopaki, coś się stało? - zapytał Matt, jeden z naszych ochroniarzy.
            - Nie, nic takiego - odpowiedziałem z całym przekonaniem.
            W klubie starałem się beztrosko bawić i nie zaprzątać sobie głowy domysłami, jednak kiedy patrzyłem na przygnębioną minę Toma, nawiedzał mnie jakiś dziwny, wewnętrzny niepokój, który usilnie, lecz bezskutecznie chciałem odegnać. Wierzyłem, że wszystko będzie dobrze, a za chwilę jeden z nas odbierze telefon, że mama jest już w domu, jednak przezornie nie piłem zbyt dużo, tak na wszelki wypadek, zresztą Tom też. Nie chcieliśmy jej denerwować naszym stanem, kiedy wrócimy do domu. Co by to nie było, powinna teraz mieć spokój.
            Właśnie wtedy, kiedy analizowałem możliwość jej zdenerwowania na widok pijanych synków, spostrzegłem jak Tom wyjmuje z kieszeni telefon, odbiera połączenie, a potem patrzy na mnie z przestrachem w oczach.
            - Mama została w szpitalu! - wykrzyczał mi do ucha w tym ogólnym hałasie. Bez zbędnych słów skinęliśmy na Matta, udając się w kierunku drzwi.
            - Co ci Gordon powiedział? - zapytałem Toma, kiedy już tam jechaliśmy.
            - Niewiele, bo sam nic nie wiedział, powiedział tylko, że została na kardiologii i on właśnie tam jedzie.
            - Cholera... - jęknąłem, czując narastający we mnie niepokój, który z każdym kolejnym kilometrem zaczął przeradzać się w umiarkowany strach. Przez całą drogę nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem, samotnie odpędzając złe myśli. Nawet już w szpitalu, przemierzaliśmy korytarz w milczeniu. Właśnie dotarliśmy do stanowiska pielęgniarek na kardiologii, lecz nawet nie zdążyliśmy o nic zapytać. Trzymany w dłoni Toma telefon rozdzwonił się ponownie.    
            Widziałem jak drżą mu ręce, kiedy odbierał połączenie, i to przerażenie w oczach, kiedy słuchał co do niego mówi nasz ojczym.
            - Co jest?! - niemal wykrzyknąłem w zniecierpliwieniu. Było mi przykro, że Gordon dzwoni do Toma, a nie do mnie, ale wiedziałem dlaczego. To zawsze ja byłem bardziej opryskliwy i humorzasty, i pewnie nie chciał rozmawiać z tą pieprzoną gwiazdeczką, której wszystko przeszkadza.
            - Mama jest na erce... - wychrypiał Tom, który robił się coraz bledszy.
            - Proszę pani, którędy na erkę?! - krzyknąłem do pielęgniarki, która natychmiast wskazała mi drogę.
            Biegliśmy przez korytarz nie mający końca. Miałem wrażenie jakby to wszystko trwało wieczność, a ja już chciałem wiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że to tylko straszliwa pomyłka, koszmarny sen!
            Niestety to nie była pomyłka, ani zły sen. Gordon siedział na krześle z rękami opartymi na kolanach i ukrytą w dłoniach twarzą. Zatrzymaliśmy się tuż przed nim, sparaliżowani strachem, niemi i bezradni. Spojrzał na nas nieprzytomnym i wystraszonym wzrokiem. Tego co nam po chwili powiedział, wolelibyśmy nie słyszeć...
            - Mama miała zawał...
            - Zawał?! Jak to zawał?! - niemal wykrzyknąłem z niedowierzaniem.
            Ja nie dopuszczałem do siebie nawet takiej myśli, podczas gdy mój brat po prostu zapytał:
            - Ale żyje? Proszę... Powiedz, że żyje...
            - Żyje, ale jest nieprzytomna...
            Tom przyjmował wszystko w ciszy, widziałem tylko jak dygotały mu ręce, jak drżały wargi. Ja się znów zbuntowałem, to wszystko było takie nieprawdopodobne. Przecież to nie może być prawdą!
            - Jak to nieprzytomna!? - wykrzyknąłem. - Ja chcę ją zobaczyć!
            - Na razie nie wolno, lekarz do nas wyjdzie, uspokój się Bill - próbował przekonać mnie Gordon, chwytając za ręce. Wyrwałem się, ruszając w stronę podwójnych, wahadłowych drzwi prowadzących na salę oddziału reanimacyjnego.
            - To niemożliwe! Ja muszę ją zobaczyć!
            - Ja też! - wyrwał się cichy do tej pory Tom.
            - Chłopaki! Tam nie wolno! - krzyknął za nami nasz ojczym, który nie potrafił nas zatrzymać.
            Kiedy tylko uchyliłem te drzwi od razu ją zobaczyłem. Ten widok sprawił, że stanąłem jak wryty. Mama leżała popodpinana do kabli, obstawiona specjalistyczną aparaturą i monitorami sygnalizującymi jej stan. Respirator stojący tuż przy łóżku, tłoczył tlen do jej płuc przez intubacyjną rurkę, którą miała w ustach. Tuż za swoimi plecami usłyszałem zduszony jęk, jaki na ten widok wydał mój brat. Wszystko to trwało jedną, krótką chwilę, bo niemal natychmiast podszedł do nas jakiś lekarz:
            - Proszę stąd wyjść - odezwał się do nas surowym głosem. - Teraz nie wolno wchodzić!
            Bezradni, cofnęliśmy się posłusznie, ale tuż za drzwiami zaatakowaliśmy go chaotycznie wypowiadanymi - jeden przez drugiego - pytaniami:
            - Ale co z naszą mamą?
            - Jaki jest jej stan?
            - Kiedy odzyska przytomność?
            - Kiedy będziemy mogli tam wejść?
            - Czy wszystko będzie dobrze?
            - Jak to możliwe, że jest w takim stanie, przecież wyszła z domu o własnych siłach?
            Chcieliśmy to wszystko wiedzieć, ale nie dawaliśmy mu dojść do słowa.
            - Proszę się uspokoić i pozwolić mi odpowiedzieć - wtrącił w końcu doktor jakimś cudem. Zamilkliśmy jak na komendę.
            - Wasza mama poczuła się źle już w domu, ale krytyczny moment nastąpił dopiero w karetce, wcześniej lekarz z pogotowia tylko podejrzewał, że może to być stan przedzawałowy, dlatego zdecydował się zabrać ją do szpitala. No cóż, niczego nie będę przed wami ukrywał, stan jest bardzo ciężki, dwa razy ją traciliśmy, ale udało się przywrócić akcję serca.
            - Czy... Czy to znaczy, że ona może nie przeżyć..? - zapytał dławiącym głosem Tom.
            - Robimy wszystko co w naszej mocy, a ta noc będzie decydująca - odparł z całym przekonaniem lekarz.
            - Ale jak to możliwe? Przecież ona jest jeszcze młoda! - zapytałem ze łzami w oczach.
            - Myślisz młody człowieku, że zawał to tylko domena ludzi starych? Zdarza się także u ludzi całkiem młodych, a czym wcześniej nastąpi, tym gorzej. - odparł, po czym zniknął za tymi drzwiami, pozostawiając nas z nikłą nadzieją, przerażeniem i ogromnym bólem.
            Zdrętwiałem. Czy mówiąc to miał na myśli mamę? Czy to w ogóle było możliwe, że ona... „Nie!”, krzyczałem w myślach, „Mamo, ty musisz żyć! Błagam cię! Nie poddawaj się, walcz!”. Gdybym mógł jej to wszystko powiedzieć, że ją kocham i potrzebuję, że bez niej nasze życie nie będzie miało sensu... Przecież nie może umrzeć, nie teraz, nie dziś! To nie jest jej czas!  
            Siedzieliśmy na tym szpitalnym korytarzu, tuż pod salą gdzie walczyła o życie nasza mama, załamani, bezradni, zapłakani, w milczeniu pogrążeni każdy we własnym bólu. Nie chcieliśmy się nigdzie ruszyć, aż do chwili, kiedy będą lepsze wieści. Marzyliśmy, że lekarz wkrótce wyjdzie, aby obwieścić nam dobrą nowinę, że mama odzyskała przytomność, że jest lepiej. Jednak mijały godziny, a ta chwila nie nastawała. Z nadzieją patrzyłem w otwierające się co jakiś czas drzwi, ktoś ciągle tam wchodził, ktoś wychodził, ale nikt z tych ludzi nie miał dla nas dobrych wiadomości. W końcu kolejny raz wyszedł stamtąd ten sam lekarz, który z nami rozmawiał. Spojrzałem na niego od niechcenia, jakby nie wierząc, że może mieć dla nas dobre wieści, i bałem się nawet o cokolwiek zapytać.
            - Odzyskała przytomność, możecie wejść na chwilę, ale dosłownie chwila, bo jej stan jest nadal bardzo ciężki - zakomunikował.
            Wolno, z przestrachem, zupełnie inaczej niż za pierwszym razem, uchylaliśmy wrota sali za którymi była nasza mama i tak samo niepewnie podchodziliśmy do jej łóżka. Popatrzyła na nas smutnym wzrokiem. Wiedziałem, że chce nam coś powiedzieć, ale uniemożliwiała jej to intubacyjna rurka, która wciąż pomagała jej oddychać. Łzy same spłynęły mi po policzkach i kątem oka zauważyłem, że Tom ukradkiem ociera swoje.
            - Mamo... Przepraszam za wszystko, wybacz mi... Proszę... Kocham cię mamo... - wychrypiałem ściskając jej zimną dłoń. - Musisz być silna, wyzdrowiejesz, zobaczysz... Wszystko będzie dobrze... - mówiłem jeszcze, ale emocje coraz bardziej mnie dławiły. Była blada, oczy miała jakby zapadnięte, podkrążone. Jej oddech był nienaturalnie ciężki, przerażający... Te wszystkie kable przyczepione do jej ciała - a jeden z nich nawet wszyty pod skórę - wzbudzały we mnie przestrach. Jej ciało przykrywało tylko prześcieradło sięgające powyżej piersi, nad którymi zobaczyłem owalne zaczerwienienia spowodowane elektrodami defibrylatora. Mrugnęła tylko powiekami. Nie mogła nic powiedzieć, a ja tak bardzo chciałem ją usłyszeć...
            Odsunąłem się nieco, żeby Tom i Gordon też mogli jej przekazać coś od siebie, bo jeśli ona... Nie! Nie wolno mi tak myśleć, muszę mieć dużo nadziei i wiary, nie powinienem się poddawać i załamywać!
            I nagle zaczęło dziać się coś złego. Aparatura jakby oszalała. Nie wiedziałem co to oznacza, przecież wcale się na tym wszystkim nie znałem. Jedyne co pamiętam z tej chwili, to donośny głos lekarza:
            - Proszę opuścić salę! - Wtedy nagle kilkoro ludzi z medycznego personelu znalazło się przy łóżku mamy, a jakaś pielęgniarka niemal siłą wypchnęła nas za drzwi.
            Tom spojrzał na mnie z przerażeniem, a z sali dobiegały do naszych uszu niepokojące okrzyki, z których niewiele rozumieliśmy. Byliśmy jednak przekonani, że tam nie dzieje się nic dobrego. Zatkałem uszy i zamknąłem oczy, siadając na podłodze. Czy powinienem się teraz modlić? Przecież nie wierzyłem w Boga i do tej pory nie był mi do niczego potrzebny, ale teraz... Boże, jeżeli istniejesz, nie zabieraj jej, proszę... Jest nam potrzebna... Pozwól mi jej wszystko wynagrodzić, byłem dla niej taki podły, straszny... Taki nie powinien był być syn, ale jeśli dostanę szansę, już nigdy nie sprawię jej przykrości...
            Nie byłem pewny, ale chyba się wtedy modliłem. Przecież nie robiłem tego nigdy i nie wiedziałem jak powinna wyglądać prawdziwa modlitwa. Tak bardzo się bałem, że już nigdy nie usłyszę jej łagodnych słów, nie zobaczę uśmiechu i nie poczuję jej ciepłych, obejmujących mnie ramion. Paniczny strach wdzierał się teraz do każdej komórki mojego ciała, grając w mojej głowie akordy najsmutniejszego andante. Jeśli coś jej się stanie, jak bez niej będziemy żyć? Nie! Przecież nie wolno mi tak myśleć! Ona z tego wyjdzie, wyzdrowieje! Jakimż byłem samolubnym sukinsynem, myśląc o tym jak będą wyglądały moje wizyty w szpitalu, kiedy dowiedzą się fanki. Jakie to teraz mogło mieć w ogóle znaczenie? Będę ją odwiedzał codziennie, choćby miała leżeć tu miesiąc, dwa, trzy miesiące! Oby tylko wyzdrowiała!
            W tamtej chwili miałem wrażenie, że czuję jej zapach, zupełnie tak jakby była tuż obok. Moja kochana mama... Tak bardzo chciałbym ją znowu przytulić, by móc naprawdę go poczuć...
Zatopiony w swoich rozmyślaniach nie zauważyłem nawet, że lekarz wyszedł z sali. Otworzyłem oczy, kiedy czyjaś dłoń spoczęła na swoim ramieniu. To był Tom. Natychmiast się poderwałem, a doktor popatrzył na nas smutnym wzrokiem.
            - Nie... - wyszeptałem tylko, jakby przeczuwając, że ma nam do zakomunikowania najgorszą wiadomość.
            - Niestety, bardzo mi przykro, nie mogliśmy nic zrobić...
W tej właśnie chwili usłyszałem tylko krzyk mojego brata, a widok przed oczami zasnuła mi ciemność, jednak nie zemdlałem, a poczułem tylko przeszywający ból, nie spowodowany jednak dolegliwością fizyczną. To w mojej psychice po prostu pękło serce...
            Moja reakcja była zadziwiająca; nie krzyczałem, nie złorzeczyłem, nie dramatyzowałem. Podczas, gdy Tom głośno się rozpłakał, ja tłumiłem wszystko w sobie, ściskając w ramionach brata. Czułem gdzieś w swoim wnętrzu ogromny, niefizyczny ból i niewysłowiony żal, łzy same spływały mi po policzkach, podczas gdy ja tępo wpatrywałem się w drzwi sali za którymi zniknął doktor i gdzie wciąż była mama.
            Wiedziałem, że to co się stało, to była dla mnie kara, za wszystko zło jakie jej wyrządziłem i choć byłem pewien, że ona tym jednym, małym mrugnięciem wszystko mi wybaczyła, bo kochała mnie swoją bezinteresowną, matczyną miłością, czułem, że już do końca swoich dni ja sam sobie nigdy nie będę umiał tego wszystkiego wybaczyć.
            Nie wierzyłem, że już nigdy nie zobaczę jej żywej, nie usłyszę jej głosu, choć tak bardzo tego pragnąłem, choćby nawet miała już nigdy nie powiedzieć mi ani jednego ciepłego słowa, choćby już tylko miała przez całe życie mnie ganić... To serce, przepełnione miłością, które biło dla nas, właśnie zatrzymało się na wieki. Gdzieś w środku rodził się potężny krzyk: „Mamo! Nie zostawiaj mnie!”, który nie znajdował ujścia. Coś się we mnie zablokowało, nie pozwalając wydostać się na zewnątrz mojej ogromnej rozpaczy. Tylko potoki gorących łez, wciąż spływały mi po policzkach.
            Dopóki moja pamięć mnie nie zawiedzie, do końca moich dni, będę wracał myślami do tych najgorszych w moim życiu chwil. Wiem, że wszystkie moje złe słowa raniły ją jak ostrze zatrutych strzał, nieposłuszeństwo i skandaliczne zachowanie zabijało, a brak szacunku paraliżował. Analizując to teraz, kiedy jej już nie ma, postrzegam to jak okrucieństwo, podczas gdy kiedyś tylko machnąłbym ręką i powiedział: „Przecież to nic takiego...”, mając znów pewność, że za kilka dni wszystko będzie jak dawniej. Nigdy nawet nie pomyślałem, że z czymś mogę nie zdążyć. A jednak...
            Tak wielu pięknych słów nie zdążyłem jej powiedzieć, zabrakło też czasu na gesty, którymi chciałem okazać jak bardzo ją kocham, a kwiaty, które chciałem jej podarować, mogę zanieść już tylko na jej grób.

            Spójrz tylko, Twoja mama jest przy Tobie, tuż obok... Gotowa w każdej chwili przytulić, pocieszyć, wyciągnąć w Twoją stronę swoje ciepłe ramiona. Kochasz ją, a mimo to wciąż ranisz swoim zachowaniem, czy choćby przykrym słowem.
            Ja wiem... Czasem się nie da tego wszystkiego uniknąć, życie jest jakie jest, a my jesteśmy tylko ludźmi. Stres dopada każdego, kłopoty dnia codziennego przygniatają, a wtedy tak łatwo o irytację, i wystarczy tylko jedno słowo, aby rozpętać na nie prawdziwą wojnę.
            Dlatego, zanim w złości znów przyjdzie Ci w zamiarze powiedzieć kilka przykrych słów, spróbuj zatrzymać tę karuzelę, którą wprawiły w ruch złe emocje i zastanów się czy warto, wszak nie wiadomo, co przyniesie kolejny dzień.
            Pomyśl, zanim będzie za późno... 

niedziela, 2 lipca 2017

Część 15.



Część 15.




            Odprowadzony przez Klausa wrócił znów do łóżka, jednak nie myślał o tym. Jego głowę wypełniało teraz zupełnie coś innego. Taka malutka rzecz, którą kiedyś pewnie zupełnie by zignorował, takie coś, kawałek nie wiadomo jakiego metalu, a sprawiła mu taką radość i dawała tyle nadziei. Już pod prysznicem zaczął układać w myślach plan ucieczki. Wiedział, że jutro pewnie Leilani znowu pojedzie do jakiegoś klienta, a on będzie miał trochę czasu na próbę uwolnienia się z kajdanek. Nigdy nie zostawiała przy nim pod swoją nieobecność Klausa, więc z pewnością będzie sam i spożytkuje odpowiednio ten czas.
            Zjadł wszystko co przygotowała mu dziewczyna, a nawet połknął tabletkę na sen. Wiedział, że jutro będzie potrzebował dużo siły, dlatego teraz należało solidnie wypocząć. Chociaż było dopiero późne popołudnie, nakrył się kołdrą i głęboko zasnął spokojnym snem po raz pierwszy od kilku dni.
            Wczesnym rankiem obudziło go jakieś podejrzane walenie pod domem. Nie wiedział co to za odgłos, nie mógł też podejść do okna i zobaczyć co się tam dzieje. Nie miał innego wyjścia, jak leżeć i czekać na nadejście Leilani. Wyspany i zniecierpliwiony bezczynnością, zaczął w końcu ją wołać. W dodatku był głodny, a mając zamiar zrealizować dzisiaj swój plan, chciał się porządnie najeść.
            W końcu po jakimś czasie, w drzwiach pojawiła się zaspana dziewczyna.
            - O co chodzi? - zapytała ziewając.
            - Co tam się dzieje za oknem? - zapytał z wyrzutem.
            - Klaus drewno rąbie - odpowiedziała, zerkając na zewnątrz, po czym popukała w szybę i gestem dłoni nakazała mu, żeby stąd odszedł.
            - Nie ma gdzie i kiedy tego robić? Obudził mnie.
            - To śpij jeszcze - Wzruszyła ramionami. - Już sobie poszedł.
            - Teraz to ja jestem głodny - wygłosił tonem pana i władcy, stukając palcami w rurkę stelaża łóżka. Widział jak Leilani skrzywiła się. Jej mina znaczyła tylko, że nie ma sumienia, żądając o tak wczesnej porze śniadania, ale nie odezwała się. Wiedziała, że nie byłby dłużny w odpowiedzi. Posłusznie powlokła się do kuchni, gdy tymczasem Tom leniwie wyciągnął się w łóżku sprawdzając, czy najważniejszy teraz dla niego przedmiot jest w tym samym miejscu, gdzie wczoraj go schował. Spokojny, wtulił się w poduszkę i zanim Leilani wróciła z przygotowanym posiłkiem, z powrotem zasnął.
            Musiało być już około południa, gdy się znów obudził, na co wskazywały zakradające się przez okno promienie słońca. Uniósł się na łokciu wolnej ręki, nasłuchując jakichkolwiek odgłosów. Nieco wystraszyła go cisza. Pomyślał, że Leilani pewnie dawno gdzieś wyjechała, i być może zaraz wróci, a on przez głupie spanie zmarnował kolejny dzień i swoją szansę. Jedynym sposobem, żeby się przekonać, czy dziewczyna jest w domu, było nic innego jak zawołanie jej:
            - Leilani! - krzyknął najgłośniej jak mógł. Nie czekał długo, bo już po chwili otworzyły się drzwi pokoju i stanęła w nich nawoływana.
            - Co? Kawa wystygła? - zapytała z pewną złośliwością.
            Zerknął na stolik, na którym już pewnie od dawna stało przygotowane przez nią śniadanie. Uśmiechnął się tylko pod nosem. No cóż, sama tego chciała...
            - No właśnie - odparł.
            Podeszła, zabierając filiżankę z zimnym już napojem.
            - Zaraz zrobię drugą - powiedziała jak posłuszna pokojówka i wyszła.
            Chciał zatrzeć ręce i zupełnie zapominając, że jest wciąż przykuty, kolejny raz mocnym szarpnięciem uraził się w nadwyrężony nadgarstek. Aż syknął z bólu, ale to nie było teraz ważne. Czuł wielką radość z faktu, że Lei jeszcze nie wyszła z domu, a on będzie miał dostatecznie dużo czasu, żeby coś wykombinować. Kto wie, może nawet dzisiaj uda mu się uciec?
            Po raz pierwszy od kilku dni poczuł odrobinę radości, a na samą myśl o tym co spróbuje niedługo zrobić, euforię objawiającą się sensacją w żołądku. Dawno nie czuł takiej ekscytacji i o dziwo nie z powodu kobiety, a wręcz przeciwnie. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek sama myśl o uwolnieniu się od niej, będzie przyczyną takiego szczęścia?
            Z uśmiechem na ustach ochoczo spałaszował śniadanie i kiedy weszła Leilani z kawą, nawet zdziwiła się jego dobrym humorem.
            - Widzę, że dzisiaj zadowolony - uśmiechnęła się, przysiadając na krawędzi łóżka. Przyjrzał jej się dokładnie. Wciąż czuł do niej niechęć, ale z drugiej strony przecież była chora, więc to nie mogła być jej wina. Teraz było mu jej po prostu żal, bo kiedy uda mu się uciec, bądź też go znajdą, najzwyczajniej w świecie zamkną ją w psychiatryku.
            Przyciągnął dziewczynę do siebie i delikatnie pocałował, a po chwili zobaczył jej zaskoczony wyraz twarzy.
            - Mogę się przytulić? - zapytała cicho. Niemym kiwnięciem głowy pozwolił jej na ten gest. Przecież widzi ją ostatni raz, więc co tam, niechże się przytuli, bo więcej go nie zobaczy, a tym bardziej nie dotknie. Zdobył się nawet na to, żeby pogładzić jej włosy. Widział, jak wielką sprawił jej tym radość.
            - Muszę jechać, ale niedługo wrócę - powiedziała w końcu. No i co on zrobił najlepszego? Teraz będzie się spieszyć, pomyśli sobie Bóg wie co! Był zły sam na siebie, postanowił to jakoś naprawić.
            - Masz dużo czasu, ja póki co się zdrzemnę - uśmiechnął się. - Ta wczorajsza tabletka chyba jeszcze mnie trzyma.
            Nic nie odpowiedziała. W zamyśleniu wyszła z pokoju. Przez kilkanaście kolejnych minut słyszał odgłosy jej obecności, zapewne szykowała się do wyjścia. Sięgnął pod materac, gdzie czekała jego najlepsza przyjaciółka i wybawicielka - mała wsuwka do włosów, więc kiedy tylko usłyszał dźwięk silnika odjeżdżającego samochodu, niemal natychmiast zabrał się do pracy. Odgiął zębami prosty kawałek metalu, po czym lekko zagiął go na samym końcu, starając się odtworzyć w pamięci ten kształt, który jakiś czas temu pokazywał im zaprzyjaźniony policjant. Wówczas nawet nie przypuszczał, że kiedyś tak bardzo przyda mu się ta lekcja. Spróbował otworzyć kajdanki, lecz póki co nie udawała się żadna próba. Znów zagiął, to po chwili odgiął koniec spinki, na przemian raz jeden, potem drugi. Zginał, próbował i tak w kółko. Trwało to dobre pół godziny, ale zamierzonego efektu nie osiągnął. Zamek nie ustępował, a on wciąż był uwięziony. Euforia towarzysząca do tej pory temu zajęciu gdzieś pierzchła, a w jej miejsce przyszło zrezygnowanie i chwilowe załamanie. Zachciało mu się płakać. Klątwy bezustannie wydobywały się z jego ust, zaciskał zęby i próbował znowu. Gówno! Cholerne gówno! Nie uda mu się, nie otworzy tego za nic w świecie. Jedyna nadzieja w Billu, że może już go szuka, może był na tyle rozsądny, aby namierzyć telefon Leilani z którego dzwonił, pewnie już poszedł na policję, przecież nie mają kontaktu dobre kilka dni. Ile? No właśnie… Stracił już kompletnie poczucie czasu.
            Nie, nie podda się, ma jeszcze czas, przecież jej jeszcze nie ma!
            Kolejny próby spełzły na niczym, ale wreszcie odpowiedni ruch pod innym kątem przyniósł zamierzony efekt i zamek puścił. Nie wierzył w to w pierwszej chwili, odruchowo rozmasowując sobie uwolniony nadgarstek. Poczuł radość i nieopisaną ulgę, na przemian chciał się śmiać i płakać ze szczęścia. Wstał z łóżka i podszedł do okna. Znowu był wolny, a duma z samego siebie rozpierała go od wewnątrz.
            No tak, dość tej radości, teraz tylko trzeba pomyśleć jak stąd zwiać? Przecież na pewno gdzieś był ten cały Klaus, bo przecież właśnie on miał go pilnować. 
            Pospiesznie wbiegł po schodach na górę, skąd miał o wiele lepszy widok. Wyjrzał najpierw z jednej strony, potem z drugiej, i znalazł tego, którego szukał. Całe szczęście, że było jeszcze widno, więc bez problemu dostrzegł go z tyłu domu. Wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu, przede wszystkim musiał się szybko ubrać, a dopiero potem kombinować, jaką drogą się stąd wydostanie. Znów zbiegł na dół, pospiesznie wyjmując z szafy wszystkie swoje ubrania. Zastanowił się co jeszcze ma zabrać, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Zresztą rzeczy materialne miały teraz dla niego najmniejsze znaczenie, liczyła się tylko jego skóra. Przede wszystkim dokumenty i portfel, bo najbardziej potrzebne mu będą pieniądze. Kiedy dotrze do jakiegoś domostwa za darmo przecież nikt nie będzie chciał mu pomóc. Może jeszcze komórka by mu się przydała, ale nie zamierzał tracić czasu na jej poszukiwania, zresztą i tak była rozładowana, chociaż może teraz znajdzie gdzieś ładowarkę, ale czy wystarczy minut na jej naładowanie? Żałował, że nie wziął swojej puchowej kurtki. W tej namiastce zimowego ubioru zapewne nie będzie mu zbyt ciepło, ale niestety nic innego ze sobą nie miał. No cóż, gdyby przewidział jak to się skończy, to wcale by tu nie przyjechał.
            Kolejny raz ocenił sytuację wyglądając przez okno. Jego strażnik tym razem odgarniał śnieg przy wejściu. Drzwiami niestety nie uda mu się wymknąć niepostrzeżenie,  ale za to spokojnie będzie mógł wyjść przez którekolwiek okno, znajdujące z się z tyłu domu. Jednak tu się bardzo pomylił, ponieważ żadne z okien nie miało klamki umożliwiającej jego otwarcie. Sprawdzał wszystkie po kolei, wpadając w coraz większą panikę. Przecież nie wybije szyby, bo taki hałas z pewnością od razu usłyszałby ten osiłek i zanim zdążyłby zeskoczyć z parapetu, już by przy nim był. Odrobinę go ta sytuacja zaczynała przerażać. I co teraz? Plan może i był świetny, ale nie przewidział, że ta cholerna dziwka poodkręcała wszystkie klamki przy oknach. Nawet w zamkniętym, różowym pokoju nie można było go otworzyć. Zrezygnowany usiadł na schodach, nawet nie siląc się aby zamknąć drzwi na klucz, gdy nagle przypomniał sobie o jeszcze jednym pomieszczeniu, w którym nie był. Łazienka na piętrze!
            Na parterze wprawdzie w ogóle nie było okna, dlatego też to właśnie tam zawsze prowadził go Klaus, ale na piętrze było na pewno; małe, ale było, pamiętał dokładnie, bo był tam podczas swojej pierwszej wycieczki po tym domu.
             Natychmiast się poderwał i ruszył na górę, pokonując po dwa schodki. Dopadł do drzwi i z ogromną nadzieją je otworzył. Słyszał bicie swojego serca, które właściwie mogło się nieco uspokoić, bo małe okienko nie dość, że miało klamkę, to nawet było uchylone. Choć jeszcze stąd nie wyszedł, właściwie już czuł się uratowany. Kolejna  przeszkoda została pokonana i miał wrażenie, że teraz wszystko pójdzie jak z płatka.
             Podszedł i otworzył je na całą szerokość. Mroźne powietrze od razu uderzyło go w twarz. Nie spodziewał się, że na zewnątrz jest aż tak zimno. Mróz musiał być naprawdę spory, ale co tam, w jego żyłach krąży adrenalina, która nie pozwoli mu zmarznąć i najważniejsze teraz było się stąd wydostać, a jeśli już to zrobi będzie szedł szybko, lub nawet biegł. Wszystko powinno się udać.
            Wyjrzał, aby ocenić wysokość. Na szczęście tuż pod nim, znajdował się daszek jakiegoś pomieszczenia i przypomniał sobie teraz, że jest to zadaszenie składziku kominkowego drewna. Wyjście stąd będzie tylko formalnością. Uśmiechnął się pod nosem.
            - Do dzieła! - dodał sobie otuchy i spojrzał na zegarek. Była piętnasta trzynaście. Wiedział, że musi się spieszyć, bo za jakąś godzinę, no może półtorej zrobi się zupełnie ciemno. Miał wprawdzie podświetlany zegarek z kompasem, ale na co mu kompas skoro zupełnie nie wiedział w którą stronę ma się udać?
            Podstawił sobie mały stołeczek, próbując znaleźć jakiś sposób na wyjście. Przełożył nogi na zewnątrz, siadając na framudze, ale stwierdził, że reszta jego ciała się nie zmieści, z powodu zbyt dużej warstwy ubrań. Pospiesznie zdjął bluzę, oraz kurtkę, i wyrzucił je na zewnątrz. Teraz mógł wysunąć się jak najdalej, tak, żeby zniwelować wysokość. Jeszcze by tylko brakowało, aby sobie skręcił kostkę, wówczas mógłby jedynie pomarzyć o ucieczce.
            Skoczył najpierw na dach poniżej, podniósł kurtkę i rozejrzał się za bluzą. Wydało mu się to dziwne, ale nigdzie jej nie było. Popatrzył znowu uważnie, spojrzał na dół i nic, dopiero kiedy zerknął w górę spostrzegł, że jego bluza zaczepiła się na jakimś wystającym pręcie. Jednak była zbyt wysoko, by mógł jej dosięgnąć. Jęknął tylko i szybko założył kurtkę, czując przenikliwe zimno. Nie było rady, trzeba było uciekać w tym co miał na sobie, a nie były to zbyt ciepłe ubrania.
            Jednym susem znalazł się na zupełnie bezpiecznym podłożu. Teraz miał tylko jeden cel - biec przed siebie, byle dalej od tego domu, od tej kobiety i obleśnego typa. Rozejrzał się jeszcze raz ostrożnie, czy aby ten osobnik nie kręci się gdzieś w pobliżu. Teren był czysty, więc Tom puścił się truchtem wzdłuż domu, po czym wbiegł między drzewa, oglądając się tylko co jakiś czas za siebie. Tutaj już jednak nie było tak łatwo, bo nogi grzęzły mu w zmrożonym śniegu po same łydki. Bieg w takich warunkach był bardzo męczący, toteż po dość krótkim czasie zatrzymał się, aby trochę odetchnąć. Domu Leilani prawie już nie było widać, a spomiędzy drzew majaczyły tylko jakieś dalekie światła. Przypomniał sobie teraz o kolejnej przeszkodzie, która jawiła się w jego wspomnieniu jak coś nie do pokonania - mur; wielki, ogromny, wysoki mur, który zauważył, gdy wjeżdżali na teren posesji. Jakim cudem ma na niego wejść? Może gdyby to było jakieś ogrodzenie z prętów, wtedy oczywiście miałby jakąś szansę, ale nie mur! Miał wrażenie, że zaczyna się załamywać, chociaż dopiero co zaczął swoją eskapadę w nieznane, w dodatku potworne zimno doskwierało mu coraz bardziej. Objął się rękoma, pocierając dłońmi o ramiona. Dobrze, że chociaż miał rękawiczki, bo gotów jeszcze odmrozić sobie dłonie. Aż się otrząsnął na samą myśl o tym, bo coś takiego oznaczałoby koniec kariery gitarzysty. Nie, nie podda się, przecież już tak wiele mu się udało zdziałać!
            Znów ruszył przed siebie, biegł lekkim truchtem szanując swoje siły. Nie chciał się zbytnio przemęczać, bo odpoczynek mógłby oznaczać zamarznięcie, wszak pewnie jeszcze nie teraz, ale kto wie jak daleko do tego muru, a za nim do jakiejś drogi? Musiał mądrze dysponować swoimi siłami.
            Minuty zdawały się wiecznością, a całe dotychczasowe życie przemykało przed oczami. Czuł jak zaczynają mu marznąć nogi. Miał na sobie wprawdzie ciepłe i dość długie, zimowe adidasy, ale z pewnością nie nadawały się na takie wycieczki po śniegu prawie do kolan. Dół spodni już całkiem mu przemókł, a w rezultacie zesztywniał na mrozie.
            - Gdzie ten pieprzony mur? - mówił sobie pod nosem, z zaciśniętymi z zimna szczękami. Gdyby wierzył w Boga, pewnie modliłby się teraz o swoje życie. Było mu coraz bardziej zimno, ale nie rezygnował; zresztą to teraz byłoby największym szaleństwem.
            Już nie biegł. Zabrakło sił z zimna i zmęczenia, i zaczął właśnie wyrzucać sobie fakt, że za mało ćwiczył, jego kondycja jest w kiepskim stanie. Spojrzał na zegarek; minęło pół godziny, a on nawet jeszcze nie doszedł do tego ogrodzenia. Gdzie on był? Na krańcu świata, a może już w piekle? Nie... W piekle byłoby na pewno gorąco, a tu marzł nadal, w dodatku wciąż nie widząc celu swojej wędrówki.
            Oczy zachodziły mu mgłą, usta spierzchły od ciągłego oblizywania. Czy jego ręce już były odmrożone? Podciągnął rękaw, aby zobaczyć w jakim stanie jest jego skóra. Wciąż była lekko zaróżowiona, więc jeszcze nie było tak źle. Byleby tylko nie stała się sina, a potem marmurkowo-niebieska. To nie oznaczałoby nic dobrego, uczył się o tym w szkole.
            Nie! Nie pozwoli na to! Znów przyspieszył kroku, byle szybciej, byle dalej, byle do celu.
            Wreszcie zobaczył coś białego między drzewami. Tak! To był ten cholerny mur, a teraz wydał mu się jeszcze wyższy niż kiedy widział go z samochodu. Zamarł przez chwilę. Jak niby ma się na niego wdrapać po takiej płaszczyźnie. Do kurwy nędzy! Przecież nie był pająkiem!
            Znów zachciało mu się płakać, nie po raz pierwszy od chwili, kiedy poczuł tę euforię, mając w perspektywie ucieczkę. Nadeszła kolejna chwila załamania, jednak zdołał stłumić napływające do oczu łzy. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby rozbeczał się teraz jak baba.
            Spojrzał w górę. Sytuacja była dramatyczna, ale... Że też wcześniej o tym nie pomyślał! Drzewo! Musi tylko znaleźć odpowiednie w pobliżu muru, by po nim wejść do góry.
            Teraz przemierzał kolejne metry wzdłuż swojej największej przeszkody. Niestety, wszystkie drzewa jak na ironię losu były smukłe, nawet bez jednej gałązki, po której mógłby się wspiąć. Znów dopadło go zwątpienie.
            Nie uda się... Nie ma szans, jutro rano znajdą go tu zamarzniętego, a może dopiero pojutrze?
            O czym on w ogóle myśli? Co też roi się w jego chorej głowie?!
            - Nie poddam się... - wyszeptał, trzęsącymi się z zimna wargami. - Przecież Bill na mnie czeka, martwi się, pewnie już nawet mnie szuka! Mój rysopis mają wszystkie policyjne jednostki, na pewno! Może już nawet mówili w wiadomościach o moim zaginięciu, byleby tylko dotrzeć gdzieś do ludzi, dam radę!
            Szepcząc dodawał sobie otuchy i pomimo narastającego zimna przyspieszył z nadzieją, aż wreszcie znalazł to czego szukał. Dużo odgałęzień, które w dodatku zaczynały się zupełnie nisko; cóż za szczęście, to drzewo było dla niego teraz jak drabina!
            Dość szybko udało mu się pokonać tę wysokość, a kiedy już stanął na szczycie swojej przeszkody, z radości zatarł przemarznięte dłonie. Teraz wystarczy tylko zeskoczyć, trochę wysoko, ale zawsze łatwiej niż wejść.
            W tym wyczynie śnieg powinien być jego sprzymierzeńcem, przynajmniej miał taką nadzieję. Nie odbijał się, nie chciał skoczyć daleko - chciał tylko bezpiecznie opaść, najpierw więc usiadł, a w rezultacie zsunął się, wpadając w śnieżną zaspę.
            Poczuł coś w rodzaju ukłucia w nogę, a po chwili zabolało mocniej, wręcz zapiekło.
            - Cholera... - jęknął, próbując sprawdzić co jest tego przyczyną. Wystający spod śniegu, ostro zakończony pręt porządnie zarysował mu łydkę, a z rany leniwie płynęła strużka krwi. Syknął, pocierając nogę śniegiem, w końcu innej rady nie było. Jeszcze dostanie jakiegoś zakażenia, jasna cholera!
            Podniósł się, czując coraz większe zimno. Nie zamarznie tu, nie teraz, kiedy już prawie był wolny!
            Ruszył przed siebie, brnąc z zaspach. Czuł zimny śnieg na łydkach, bo buty ledwie za kostkę nie chroniły dostatecznie jego nóg. Chwilami zatrzymywał się, był bardzo zmęczony, niemal kompletnie wyczerpany, głodny i spragniony, w dodatku zrobiło się już prawie zupełnie ciemno. Byleby tylko dojść do drogi, tylko w którym kierunku ma iść?
            Bliski kolejnego załamania, spojrzał na zegarek i podświetlił tarczę, była szesnasta dwadzieścia dwie. Więc tyle czasu już idzie? Za chwilę zastanie go ciemna noc, a on sam, po środku jakiegoś lasu, w którym pewnie żyją jakieś dzikie zwierzęta... Otrząsnął się na samą myśl o tym. Więc tak prozaicznie ma tu zginąć? 
            Prawda była okrutna, bo jeśli nie dotrze do jakiejś drogi, lub domostwa to pewnie albo zamarznie, albo rozszarpie go jakieś dzikie zwierzę. Ta ucieczka była chyba złym pomysłem, mógł tam zostać i czekać na jakąś pomoc, albo próbę powiadomienia Billa. Skoro miał otwarte kajdanki, mógł poszukać tej cholernej ładowarki i telefonu, przecież nie woziła tego ze sobą. Brat nie raz mówił, że jest idiotą, bezmózgim gnojem, a teraz jego słowa okazywały się prawdę. Zaryzykował własne życie, zamarznie, zginie marnie, a tam był chociaż bezpieczny i żył!
            Już nie czuł nóg, nie czuł rąk, był tak przemarznięty jak nigdy dotąd. Trząsł się ze strachu i z zimna. W dodatku nie mógł nawet sprawdzić stanu swojej skóry, wokoło było zupełnie ciemno, a przed nim na nieco jaśniejszym tle śniegu majaczyły tylko czarne kontury drzew. Czy już odmroził sobie ręce?
            Oparł się o jakiś pień, a w końcu się po nim osunął, i kuląc się z zimna, wtulił twarz w rękawy kurtki.
            Tak bardzo chciałby zobaczyć Billa, gdzieś pod powiekami miał jego wesołą, roześmianą twarz. Matko jedyna... ktoś kiedyś mu mówił, że takie wizje ma się tuż przed śmiercią.
            Nie! Nie może jeszcze umrzeć, jeszcze nie teraz, jest przecież taki młody, ma kasę, zespół, karierę, ma takie piękne życie! Poderwał się rażony tą wizją jak piorunem i znów ruszył przed siebie na oślep, brnąc dalej w wysokich zaspach. Nawet nie wiedział, co znajduje się pod tym śniegiem, a jeśli wpadnie w jakąś zastawioną na zwierzynę pułapkę? Przecież to oznaczałoby dla niego niechybną śmierć!
            Z przestrachem rozejrzał się wokoło, nigdzie nie widział żadnych świateł, tylko przerażająca ciemność i wielka niewiadoma, w którą stronę ma iść. Nie zmieniał jednak kierunku, bo gdyby to zrobił mógłby kręcić się w kółko, a kiedy szedł cały czas na wprost, miał nadzieję, że w końcu dojdzie do jakiejś drogi, lub domostwa. 
            Chwilami potykał się o jakieś leżące pod śniegiem gałęzie, czasem nawet przewracał, ale było w nim jeszcze na tyle sił, aby się podnieść i wciąż iść naprzód. Wiedział przecież, że nie ma innego wyjścia.
            Bliski obłędu ze strachu, już zupełnie nie czując swoich kończyn, dostrzegł wreszcie jakieś poruszające się za drzewami w oddali światło. Przymrużył oczy, żeby dostrzec je lepiej. Co to mogło być? Albo ktoś szedł z latarką, albo nieświadom tego, docierał wreszcie do drogi. A może to oczy jakiegoś dzikiego zwierzęcia tak świecą w ciemności?
            Poczuł dreszcz strachu na całym ciele i zdziwił się, że jeszcze był w stanie cokolwiek odczuwać. Nie... To nie mogło być zwierzę, bo ono byłoby zupełnie blisko. Usłyszał teraz jakby dźwięk przejeżdżającego samochodu, był daleko, ale już wiedział, że to nie może być nic innego. Ten słyszany w oddali odgłos był dla niego jak najpiękniejsza muzyka, był czymś zwiastującym jego ratunek.
            Resztką sił, puścił się pędem i będąc już naprawdę blisko, zobaczył kolejny, przejeżdżający samochód. Tym razem już nie miał żadnych wątpliwości. Upadał, ale podnosił się i znów biegł, jakaś gałąź zraniła go w policzek, ale nawet nie czuł bólu, nawet nie sprawdzał, czy z rany sączy się krew. Teraz było mu to całkowicie obojętne, bo właśnie dotarł do drogi. Szczęśliwy, niemal resztką sił wyczołgał się na pobocze. Zatrzyma pierwszy lepszy samochód, uratuje się, wróci do Billa, do Katrin!
            Ale nagle coś zaświtało w jego otumanionym wszystkimi doznaniami umyśle. Przecież tą drogą może jechać Leilani! Tak naprawdę przecież nie wiedział, gdzie jest! Jedno teraz było pewne, musi uważać na czerwony samochód. Przykucnął przy drzewie bacznie się rozglądając. Jak w takiej ciemności ma odróżnić kolor samochodu? Przecież będzie widział tylko jego światła! Bentley był niski, tak... musi machać tylko na widok jakiegoś większego samochodu.
            Zza zakrętu nagle wyłonił się jakiś pojazd, ale zanim wygramolił się z zaspy, auto po prostu przejechało, a kierowca pewnie w ogóle go nie zauważył. Nie, nie będzie siedział przy drzewie, jest tak zmęczony i przemarznięty, że jego spowolniona reakcja nigdy nie pozwoli wybiec na drogę na czas. Wyczołgał się więc na pobocze, a wówczas zobaczył kolejny, nadjeżdżający pojazd. Był duży, na pewno większy niż Bentley Leilani. Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył, że jest to jakaś terenówka. Jego serce przepełniła nadzieja i radość, szczególnie kiedy pomachał, a auto zatrzymało się i drzwi od strony pasażera, otworzyły się. Resztką sił doczołgał się, opierając ręce o próg samochodu. Jego oczy spoczęły na butach kierowcy i ku swojemu zdumieniu stwierdził, że są to damskie kozaki. Czy przypadkiem już gdzieś ich nie widział? Ale to teraz było najmniej ważne, liczyło się tylko to, że będzie uratowany. Z ledwością więc wydusił z siebie:
            - Proszę, niech mnie pani ratuje...
            Podniósł oczy ku górze i niemal w tej samej chwili błagalna prośba, wraz z ledwie wykrzesanym uśmiechem, zastygły mu na spierzchniętych od mrozu ustach. Nie wierzył w to co widzi, nie chciał wierzyć, coś w jego wnętrzu krzyczało: nie!
            I właśnie wtedy usłyszał cichy, znajomy głos:
            - Nieładnie panie Kaulitz, że chciałeś uciec od swojej Leilani... 


~ KONIEC ~