niedziela, 23 lipca 2017

"Zanim będzie za późno"



Oparte na faktach, z potrzeby serca, ku przestrodze i z przekazem.



„Zanim będzie za późno”


                ęłęóW W  
            W moim sercu od zawsze zajmowała szczególne miejsce, takie, jakiego z pewnością nigdy nie zajmie żadna inna kobieta. Była moją najdroższą przyjaciółką, powiernikiem, pocieszycielką i lekarstwem na wszelkie smutki. To w jej ramiona wtulałem się zawsze, kiedy było mi źle, tylko jej mogłem powierzyć tajemnice, o których nie powiedziałbym nikomu. Ona jedna zawsze potrafiła zrozumieć, doradzić, otrzeć spływające łzy, których tylko przy niej nie wstydziłem się uronić. Wiedziałem, że tylko to serce jest pełne bezinteresownej miłości, a ciepłe dłonie wciąż czekają, aby mnie objąć i przytulić. Były chwile, kiedy bardzo jej potrzebowałem, a tęsknota paliła nawet wówczas, gdy nie widzieliśmy się zaledwie jeden dzień. Z czasem jednak te wszystkie odczucia zaczęły tracić swoją magiczną moc, ginęły bezpowrotnie w blasku reflektorów i krzyku fanek. Kariera naszego zespołu rozkręcała się błyskawicznie, podróżowałem coraz więcej, byłem coraz starszy, i właśnie wtedy po raz pierwszy poczułem, że jej bliskość i troska, nie są mi już tak bardzo potrzebne. Byłem przecież samodzielny i dorosły. Naprawdę byłem, czy tylko chciałem być? Oczywiście, że chciałem i to bardzo, a ona nie pozwalała mi dorosnąć. Mówiła, że chroni mnie i brata, że dzięki jej obecności nie popełnimy jakiegoś głupstwa. Traktowała nas jak dzieci, jak maminsynków, kładąc rękę na naszych pieniądzach z których chcieliśmy wtedy korzystać. To był ten czas, kiedy zacząłem mieć wszystkiego dość, chociaż nie... Nie wszystkiego - ja miałem dość tej cholernej nadopiekuńczości, czułości, ciągłego zrzędzenia, że coś robimy nie tak. Tom był bardziej wyrozumiały i bardziej uległy, choć zdawać by się mogło, że taki macho. Ja bardziej się buntowałem, stawałem okoniem. Czasem zdarzały się kłótnie, po których nie chciałem nawet odebrać telefonu. Jednak po każdej burzy kiedyś wychodzi słońce dotykając wszystkiego swymi ciepłymi promieniami, a ona była jego uosobieniem. To właśnie jej miłość rozświetlała wszystko wokół, sprawiała, że gradowe chmury mojego gniewu pierzchły. Zawsze gotowa by wybaczyć i znów wziąć w swoje ramiona, pokorna i ulegająca. Czasem było mi wstyd za swoje słowa, ale w przypływie gniewu i stresu znów postępowałem tak samo głupio, źle i bez zastanowienia. Może dlatego, że tkwiła we mnie ta pewność, że kolejny raz wybaczy. Zakorzenione gdzieś głęboko przekonanie, że przecież zawsze mogę przeprosić, beznadziejnie pchało mnie do popełniania kolejnych błędów, do wypowiadania idiotycznych opinii bez zastanowienia. Nie wiem co kazało mi myśleć, że ona będzie zawsze na wyciągnięcie ręki i nigdy jej nie zabraknie. Teraz już wiem, jak bardzo się myliłem...
            To był kolejny, zimowy i mroźny wieczór. Śnieg, który właśnie przyprószył miasto cieniutką warstwą, srebrzyście iskrzył w świetle ulicznych latarni. Spędzaliśmy kolejny urlop, a właściwie ostatnie jego dni, przemierzając drogę do następnego klubu w towarzystwie roześmianych przyjaciół i kilku ochroniarzy, kiedy w kieszeni Toma rozdzwonił się telefon. Odebrał, ale nie wiedziałem z kim rozmawia, zresztą nawet się nad tym nie zastanawiałem, bez reszty pochłonięty wesołą rozmową. Po chwili jednak podszedł do mnie i chwyciwszy za ramię, odciągnął na bok.
            - Słuchaj... dzwonił starszy. - powiedział poważnie.
            - A co? Chce do nas dołączyć? - zażartowałem. - Niech lepiej matki pilnuje.
            - No właśnie chodzi o mamę. - odparł tym samym, zmartwionym tonem. Jemu wcale nie było do śmiechu i widząc jego minę, też natychmiast spoważniałem.
            - Ale co się stało?
            - Źle się poczuła i Gordon wezwał pogotowie. Nie wiedzieli dokładnie co jej jest, ale ten lekarz podejrzewał, że coś z sercem. Pojechała z nimi na jakieś badania do szpitala - zrelacjonował Tom.
            - No, ale chyba tam nie zostanie? - zapytałem bardziej z troski o siebie, niż o nią. Nie uśmiechało mi się biegać w odwiedziny. Pewnie zaraz wszyscy by się dowiedzieli. Już widziałem oczyma wyobraźni ten tłum, przez który muszę się przedrzeć, żeby odwiedzić własną matkę na szpitalnej sali.
            - Mam nadzieję, że nie, powiedzieli mu, żeby czekał. Mają dać mu znać, czy ma ją odebrać, czy zostanie w szpitalu.
            - No to ją pewnie odbierze - klepnąłem brata po ramieniu. Byłem pewny, że to tylko chwilowa niedyspozycja. Wkrótce okaże się, że Gordon przywiózł mamę do domu, przecież nie może być inaczej, więc po co niepotrzebnie się martwić?
            - Boję się Bill... - Tom wbił we mnie swoje przerażone spojrzenie.
            - Przestań krakać! - zganiłem go, lecz po chwili przygarnąłem ramieniem. - Chodźmy!
            - Chłopaki, coś się stało? - zapytał Matt, jeden z naszych ochroniarzy.
            - Nie, nic takiego - odpowiedziałem z całym przekonaniem.
            W klubie starałem się beztrosko bawić i nie zaprzątać sobie głowy domysłami, jednak kiedy patrzyłem na przygnębioną minę Toma, nawiedzał mnie jakiś dziwny, wewnętrzny niepokój, który usilnie, lecz bezskutecznie chciałem odegnać. Wierzyłem, że wszystko będzie dobrze, a za chwilę jeden z nas odbierze telefon, że mama jest już w domu, jednak przezornie nie piłem zbyt dużo, tak na wszelki wypadek, zresztą Tom też. Nie chcieliśmy jej denerwować naszym stanem, kiedy wrócimy do domu. Co by to nie było, powinna teraz mieć spokój.
            Właśnie wtedy, kiedy analizowałem możliwość jej zdenerwowania na widok pijanych synków, spostrzegłem jak Tom wyjmuje z kieszeni telefon, odbiera połączenie, a potem patrzy na mnie z przestrachem w oczach.
            - Mama została w szpitalu! - wykrzyczał mi do ucha w tym ogólnym hałasie. Bez zbędnych słów skinęliśmy na Matta, udając się w kierunku drzwi.
            - Co ci Gordon powiedział? - zapytałem Toma, kiedy już tam jechaliśmy.
            - Niewiele, bo sam nic nie wiedział, powiedział tylko, że została na kardiologii i on właśnie tam jedzie.
            - Cholera... - jęknąłem, czując narastający we mnie niepokój, który z każdym kolejnym kilometrem zaczął przeradzać się w umiarkowany strach. Przez całą drogę nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem, samotnie odpędzając złe myśli. Nawet już w szpitalu, przemierzaliśmy korytarz w milczeniu. Właśnie dotarliśmy do stanowiska pielęgniarek na kardiologii, lecz nawet nie zdążyliśmy o nic zapytać. Trzymany w dłoni Toma telefon rozdzwonił się ponownie.    
            Widziałem jak drżą mu ręce, kiedy odbierał połączenie, i to przerażenie w oczach, kiedy słuchał co do niego mówi nasz ojczym.
            - Co jest?! - niemal wykrzyknąłem w zniecierpliwieniu. Było mi przykro, że Gordon dzwoni do Toma, a nie do mnie, ale wiedziałem dlaczego. To zawsze ja byłem bardziej opryskliwy i humorzasty, i pewnie nie chciał rozmawiać z tą pieprzoną gwiazdeczką, której wszystko przeszkadza.
            - Mama jest na erce... - wychrypiał Tom, który robił się coraz bledszy.
            - Proszę pani, którędy na erkę?! - krzyknąłem do pielęgniarki, która natychmiast wskazała mi drogę.
            Biegliśmy przez korytarz nie mający końca. Miałem wrażenie jakby to wszystko trwało wieczność, a ja już chciałem wiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że to tylko straszliwa pomyłka, koszmarny sen!
            Niestety to nie była pomyłka, ani zły sen. Gordon siedział na krześle z rękami opartymi na kolanach i ukrytą w dłoniach twarzą. Zatrzymaliśmy się tuż przed nim, sparaliżowani strachem, niemi i bezradni. Spojrzał na nas nieprzytomnym i wystraszonym wzrokiem. Tego co nam po chwili powiedział, wolelibyśmy nie słyszeć...
            - Mama miała zawał...
            - Zawał?! Jak to zawał?! - niemal wykrzyknąłem z niedowierzaniem.
            Ja nie dopuszczałem do siebie nawet takiej myśli, podczas gdy mój brat po prostu zapytał:
            - Ale żyje? Proszę... Powiedz, że żyje...
            - Żyje, ale jest nieprzytomna...
            Tom przyjmował wszystko w ciszy, widziałem tylko jak dygotały mu ręce, jak drżały wargi. Ja się znów zbuntowałem, to wszystko było takie nieprawdopodobne. Przecież to nie może być prawdą!
            - Jak to nieprzytomna!? - wykrzyknąłem. - Ja chcę ją zobaczyć!
            - Na razie nie wolno, lekarz do nas wyjdzie, uspokój się Bill - próbował przekonać mnie Gordon, chwytając za ręce. Wyrwałem się, ruszając w stronę podwójnych, wahadłowych drzwi prowadzących na salę oddziału reanimacyjnego.
            - To niemożliwe! Ja muszę ją zobaczyć!
            - Ja też! - wyrwał się cichy do tej pory Tom.
            - Chłopaki! Tam nie wolno! - krzyknął za nami nasz ojczym, który nie potrafił nas zatrzymać.
            Kiedy tylko uchyliłem te drzwi od razu ją zobaczyłem. Ten widok sprawił, że stanąłem jak wryty. Mama leżała popodpinana do kabli, obstawiona specjalistyczną aparaturą i monitorami sygnalizującymi jej stan. Respirator stojący tuż przy łóżku, tłoczył tlen do jej płuc przez intubacyjną rurkę, którą miała w ustach. Tuż za swoimi plecami usłyszałem zduszony jęk, jaki na ten widok wydał mój brat. Wszystko to trwało jedną, krótką chwilę, bo niemal natychmiast podszedł do nas jakiś lekarz:
            - Proszę stąd wyjść - odezwał się do nas surowym głosem. - Teraz nie wolno wchodzić!
            Bezradni, cofnęliśmy się posłusznie, ale tuż za drzwiami zaatakowaliśmy go chaotycznie wypowiadanymi - jeden przez drugiego - pytaniami:
            - Ale co z naszą mamą?
            - Jaki jest jej stan?
            - Kiedy odzyska przytomność?
            - Kiedy będziemy mogli tam wejść?
            - Czy wszystko będzie dobrze?
            - Jak to możliwe, że jest w takim stanie, przecież wyszła z domu o własnych siłach?
            Chcieliśmy to wszystko wiedzieć, ale nie dawaliśmy mu dojść do słowa.
            - Proszę się uspokoić i pozwolić mi odpowiedzieć - wtrącił w końcu doktor jakimś cudem. Zamilkliśmy jak na komendę.
            - Wasza mama poczuła się źle już w domu, ale krytyczny moment nastąpił dopiero w karetce, wcześniej lekarz z pogotowia tylko podejrzewał, że może to być stan przedzawałowy, dlatego zdecydował się zabrać ją do szpitala. No cóż, niczego nie będę przed wami ukrywał, stan jest bardzo ciężki, dwa razy ją traciliśmy, ale udało się przywrócić akcję serca.
            - Czy... Czy to znaczy, że ona może nie przeżyć..? - zapytał dławiącym głosem Tom.
            - Robimy wszystko co w naszej mocy, a ta noc będzie decydująca - odparł z całym przekonaniem lekarz.
            - Ale jak to możliwe? Przecież ona jest jeszcze młoda! - zapytałem ze łzami w oczach.
            - Myślisz młody człowieku, że zawał to tylko domena ludzi starych? Zdarza się także u ludzi całkiem młodych, a czym wcześniej nastąpi, tym gorzej. - odparł, po czym zniknął za tymi drzwiami, pozostawiając nas z nikłą nadzieją, przerażeniem i ogromnym bólem.
            Zdrętwiałem. Czy mówiąc to miał na myśli mamę? Czy to w ogóle było możliwe, że ona... „Nie!”, krzyczałem w myślach, „Mamo, ty musisz żyć! Błagam cię! Nie poddawaj się, walcz!”. Gdybym mógł jej to wszystko powiedzieć, że ją kocham i potrzebuję, że bez niej nasze życie nie będzie miało sensu... Przecież nie może umrzeć, nie teraz, nie dziś! To nie jest jej czas!  
            Siedzieliśmy na tym szpitalnym korytarzu, tuż pod salą gdzie walczyła o życie nasza mama, załamani, bezradni, zapłakani, w milczeniu pogrążeni każdy we własnym bólu. Nie chcieliśmy się nigdzie ruszyć, aż do chwili, kiedy będą lepsze wieści. Marzyliśmy, że lekarz wkrótce wyjdzie, aby obwieścić nam dobrą nowinę, że mama odzyskała przytomność, że jest lepiej. Jednak mijały godziny, a ta chwila nie nastawała. Z nadzieją patrzyłem w otwierające się co jakiś czas drzwi, ktoś ciągle tam wchodził, ktoś wychodził, ale nikt z tych ludzi nie miał dla nas dobrych wiadomości. W końcu kolejny raz wyszedł stamtąd ten sam lekarz, który z nami rozmawiał. Spojrzałem na niego od niechcenia, jakby nie wierząc, że może mieć dla nas dobre wieści, i bałem się nawet o cokolwiek zapytać.
            - Odzyskała przytomność, możecie wejść na chwilę, ale dosłownie chwila, bo jej stan jest nadal bardzo ciężki - zakomunikował.
            Wolno, z przestrachem, zupełnie inaczej niż za pierwszym razem, uchylaliśmy wrota sali za którymi była nasza mama i tak samo niepewnie podchodziliśmy do jej łóżka. Popatrzyła na nas smutnym wzrokiem. Wiedziałem, że chce nam coś powiedzieć, ale uniemożliwiała jej to intubacyjna rurka, która wciąż pomagała jej oddychać. Łzy same spłynęły mi po policzkach i kątem oka zauważyłem, że Tom ukradkiem ociera swoje.
            - Mamo... Przepraszam za wszystko, wybacz mi... Proszę... Kocham cię mamo... - wychrypiałem ściskając jej zimną dłoń. - Musisz być silna, wyzdrowiejesz, zobaczysz... Wszystko będzie dobrze... - mówiłem jeszcze, ale emocje coraz bardziej mnie dławiły. Była blada, oczy miała jakby zapadnięte, podkrążone. Jej oddech był nienaturalnie ciężki, przerażający... Te wszystkie kable przyczepione do jej ciała - a jeden z nich nawet wszyty pod skórę - wzbudzały we mnie przestrach. Jej ciało przykrywało tylko prześcieradło sięgające powyżej piersi, nad którymi zobaczyłem owalne zaczerwienienia spowodowane elektrodami defibrylatora. Mrugnęła tylko powiekami. Nie mogła nic powiedzieć, a ja tak bardzo chciałem ją usłyszeć...
            Odsunąłem się nieco, żeby Tom i Gordon też mogli jej przekazać coś od siebie, bo jeśli ona... Nie! Nie wolno mi tak myśleć, muszę mieć dużo nadziei i wiary, nie powinienem się poddawać i załamywać!
            I nagle zaczęło dziać się coś złego. Aparatura jakby oszalała. Nie wiedziałem co to oznacza, przecież wcale się na tym wszystkim nie znałem. Jedyne co pamiętam z tej chwili, to donośny głos lekarza:
            - Proszę opuścić salę! - Wtedy nagle kilkoro ludzi z medycznego personelu znalazło się przy łóżku mamy, a jakaś pielęgniarka niemal siłą wypchnęła nas za drzwi.
            Tom spojrzał na mnie z przerażeniem, a z sali dobiegały do naszych uszu niepokojące okrzyki, z których niewiele rozumieliśmy. Byliśmy jednak przekonani, że tam nie dzieje się nic dobrego. Zatkałem uszy i zamknąłem oczy, siadając na podłodze. Czy powinienem się teraz modlić? Przecież nie wierzyłem w Boga i do tej pory nie był mi do niczego potrzebny, ale teraz... Boże, jeżeli istniejesz, nie zabieraj jej, proszę... Jest nam potrzebna... Pozwól mi jej wszystko wynagrodzić, byłem dla niej taki podły, straszny... Taki nie powinien był być syn, ale jeśli dostanę szansę, już nigdy nie sprawię jej przykrości...
            Nie byłem pewny, ale chyba się wtedy modliłem. Przecież nie robiłem tego nigdy i nie wiedziałem jak powinna wyglądać prawdziwa modlitwa. Tak bardzo się bałem, że już nigdy nie usłyszę jej łagodnych słów, nie zobaczę uśmiechu i nie poczuję jej ciepłych, obejmujących mnie ramion. Paniczny strach wdzierał się teraz do każdej komórki mojego ciała, grając w mojej głowie akordy najsmutniejszego andante. Jeśli coś jej się stanie, jak bez niej będziemy żyć? Nie! Przecież nie wolno mi tak myśleć! Ona z tego wyjdzie, wyzdrowieje! Jakimż byłem samolubnym sukinsynem, myśląc o tym jak będą wyglądały moje wizyty w szpitalu, kiedy dowiedzą się fanki. Jakie to teraz mogło mieć w ogóle znaczenie? Będę ją odwiedzał codziennie, choćby miała leżeć tu miesiąc, dwa, trzy miesiące! Oby tylko wyzdrowiała!
            W tamtej chwili miałem wrażenie, że czuję jej zapach, zupełnie tak jakby była tuż obok. Moja kochana mama... Tak bardzo chciałbym ją znowu przytulić, by móc naprawdę go poczuć...
Zatopiony w swoich rozmyślaniach nie zauważyłem nawet, że lekarz wyszedł z sali. Otworzyłem oczy, kiedy czyjaś dłoń spoczęła na swoim ramieniu. To był Tom. Natychmiast się poderwałem, a doktor popatrzył na nas smutnym wzrokiem.
            - Nie... - wyszeptałem tylko, jakby przeczuwając, że ma nam do zakomunikowania najgorszą wiadomość.
            - Niestety, bardzo mi przykro, nie mogliśmy nic zrobić...
W tej właśnie chwili usłyszałem tylko krzyk mojego brata, a widok przed oczami zasnuła mi ciemność, jednak nie zemdlałem, a poczułem tylko przeszywający ból, nie spowodowany jednak dolegliwością fizyczną. To w mojej psychice po prostu pękło serce...
            Moja reakcja była zadziwiająca; nie krzyczałem, nie złorzeczyłem, nie dramatyzowałem. Podczas, gdy Tom głośno się rozpłakał, ja tłumiłem wszystko w sobie, ściskając w ramionach brata. Czułem gdzieś w swoim wnętrzu ogromny, niefizyczny ból i niewysłowiony żal, łzy same spływały mi po policzkach, podczas gdy ja tępo wpatrywałem się w drzwi sali za którymi zniknął doktor i gdzie wciąż była mama.
            Wiedziałem, że to co się stało, to była dla mnie kara, za wszystko zło jakie jej wyrządziłem i choć byłem pewien, że ona tym jednym, małym mrugnięciem wszystko mi wybaczyła, bo kochała mnie swoją bezinteresowną, matczyną miłością, czułem, że już do końca swoich dni ja sam sobie nigdy nie będę umiał tego wszystkiego wybaczyć.
            Nie wierzyłem, że już nigdy nie zobaczę jej żywej, nie usłyszę jej głosu, choć tak bardzo tego pragnąłem, choćby nawet miała już nigdy nie powiedzieć mi ani jednego ciepłego słowa, choćby już tylko miała przez całe życie mnie ganić... To serce, przepełnione miłością, które biło dla nas, właśnie zatrzymało się na wieki. Gdzieś w środku rodził się potężny krzyk: „Mamo! Nie zostawiaj mnie!”, który nie znajdował ujścia. Coś się we mnie zablokowało, nie pozwalając wydostać się na zewnątrz mojej ogromnej rozpaczy. Tylko potoki gorących łez, wciąż spływały mi po policzkach.
            Dopóki moja pamięć mnie nie zawiedzie, do końca moich dni, będę wracał myślami do tych najgorszych w moim życiu chwil. Wiem, że wszystkie moje złe słowa raniły ją jak ostrze zatrutych strzał, nieposłuszeństwo i skandaliczne zachowanie zabijało, a brak szacunku paraliżował. Analizując to teraz, kiedy jej już nie ma, postrzegam to jak okrucieństwo, podczas gdy kiedyś tylko machnąłbym ręką i powiedział: „Przecież to nic takiego...”, mając znów pewność, że za kilka dni wszystko będzie jak dawniej. Nigdy nawet nie pomyślałem, że z czymś mogę nie zdążyć. A jednak...
            Tak wielu pięknych słów nie zdążyłem jej powiedzieć, zabrakło też czasu na gesty, którymi chciałem okazać jak bardzo ją kocham, a kwiaty, które chciałem jej podarować, mogę zanieść już tylko na jej grób.

            Spójrz tylko, Twoja mama jest przy Tobie, tuż obok... Gotowa w każdej chwili przytulić, pocieszyć, wyciągnąć w Twoją stronę swoje ciepłe ramiona. Kochasz ją, a mimo to wciąż ranisz swoim zachowaniem, czy choćby przykrym słowem.
            Ja wiem... Czasem się nie da tego wszystkiego uniknąć, życie jest jakie jest, a my jesteśmy tylko ludźmi. Stres dopada każdego, kłopoty dnia codziennego przygniatają, a wtedy tak łatwo o irytację, i wystarczy tylko jedno słowo, aby rozpętać na nie prawdziwą wojnę.
            Dlatego, zanim w złości znów przyjdzie Ci w zamiarze powiedzieć kilka przykrych słów, spróbuj zatrzymać tę karuzelę, którą wprawiły w ruch złe emocje i zastanów się czy warto, wszak nie wiadomo, co przyniesie kolejny dzień.
            Pomyśl, zanim będzie za późno... 

2 komentarze:

  1. Czytając to miałam przed oczami pewne 3 dni, a szczególnie 1 noc... Czytając to wyłam ja głupia... nadal wyję... tyle mam do powiedzenia w sumie, wybacz, nic więcej chyba nie dam rady ;(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem kochana, dziękuję, że w ogóle zechciałaś skreślić słowo.
      Ściskam Cię mocno ;*

      Usuń