Część 35. „To nie jest pożegnanie”
Bill miał
wrażenie, że krew odpłynęła mu z twarzy. On nie wiedział, nie mógł do cholery nic
wiedzieć! Przecież ten pieprzony Hoffmann nie miał na to żadnych dowodów! Na
pewno skurwiel blefował! Co miał teraz powiedzieć? Jak się zachować? Wyprzeć
się? To będzie oznaczało tchórzostwo, ale z drugiej strony ma przytaknąć, że to
prawda? Ze względu na Karen nie powinien teraz się przyznawać, nie wiedział
przecież jak ona chciałaby to rozegrać. Poza tym wyobrażał sobie, jak może
zareagować facet, któremu w oczy powie, że spał z jego żoną. Sam nie byłby tym
zachwycony i z pewnością w takiej sytuacji nie byłby oazą spokoju. Zresztą mało
powiedziane, on pewnie rozniósłby delikwenta na strzępy.
Zerknął
tylko na Karen, która poruszyła się nerwowo, a z jej twarzy wyczytał
przerażenie.
–
Zwariowałeś Franz? – Roześmiał się sztucznie. Chciał być wiarygodny w swoich
słowach, ale na Hoffmanie nie zrobiły one żadnego wrażenia. Ten rzucił mu tylko
przeszywające, wściekłe spojrzenie i ponownie sięgnął do torby wyjmując z niej niewielkie,
czarne pudełko, które postawił na stole. To małe coś z wielką siłą przykuło ich
spojrzenia.
Był
to odtwarzacz dźwięku.
Karen
zacisnęła usta. Sparaliżowana strachem, bała się cokolwiek powiedzieć.
Tymczasem Hoffman włączył urządzenie, skąd popłynęły westchnienia, ciche jęki i
wyznania – odgłosy ich wspólnej nocy. Bill w tym momencie nie poczuł
zażenowania, ale wściekłość. Jak to się stało? Kiedy i jak został założony
podsłuch? W sumie był to apartament wynajęty przez Franza, więc mógł zrobić to
kiedy tylko chciał, ale jakim prawem, do cholery, zrobił to w jego hotelu?!
Krew uderzyła mu do głowy.
–
Skurwielu… Założyłeś podsłuch… – wysyczał przez zęby. – Jakim prawem?! – Uniósł
się z krzesła.
–
Coś ci, kurwa, nie pasuje amatorze cudzych żon?! – wykrzyczał Franz, chwytając
go przez stół za koszulkę, a Karen automatycznie chwyciła męża za ręce.
Wszystko potoczyło się tak błyskawicznie, że nikt nie zdołałby temu zapobiec.
Wściekły Hoffmann jednym ruchem ręki odwinął się i odepchnął Karen tak mocno,
że upadła na podłogę obok fotela.
–
Ty skurwysynu! – Bill jak rażony piorunem, chciał zadać cios rywalowi, jednak
Hoffmann sprytnie się uchylił, po czym znów dopadł chłopaka chwytając mocnym
uściskiem. Właściciel hotelu nie był najlepszy w bójkach. Ba! On nigdy z nikim
się nie bił! No, chyba, że za dzieciaka, ale to raczej nie sprawiało, że miał w
tym wprawę.
–
Wypierdalaj stąd cwaniaczku, nie zamierzam brudzić sobie tobą rąk! – huknął
Franz.
Właściciel
hotelu chwycił go za nadgarstki, wszystko w nim wrzało i choć bardzo się
starał, wiedział, że traci zdrowy rozsądek.
–
Jak będę chciał to wyjdę, amatorze weekendów z kurewkami! – odgryzł się Bill i
odrywając od siebie ręce mężczyzny, natychmiast pochylił się nad płaczącą
Karen, która wciąż siedziała na podłodze obok kanapy, i nawet nie dotarło do
niej to, co przed chwilą powiedział czarnowłosy mężczyzna.
–
Chodź kochanie! – Chciał pomóc jej się podnieść, ale Hoffmann natychmiast
doskoczył odpychając go.
–
Powiedziałem: wypierdalaj! – wykrzyczał, wskazując mu drzwi.
–
Jestem w moim hotelu! – przypomniał mu wściekły Bill, i choć miał świadomość,
że był to totalny nietakt, bo byli w apartamencie wynajętym przez tego tu oto
mężczyznę, to jednak nie dbał teraz o konwenanse.
–
Zapłaciłem za ten apartament!
–
Gówno mnie to obchodzi! Zwrócę ci kasę i wypieprzaj stąd, ale bez niej!
Chłopak
zacisnął zęby i chwycił Karen za rękę.
–
Ona nigdzie nie pójdzie! – ryknął Franz, rozdzielając kochanków. Dziewczyna
tylko spojrzała na niego z bólem.
–
Nie ruszę się stąd bez niej!
–
To jest moja żona!
–
Tak? Żona? Której nie szanujesz i którą zdradzasz?!
–
Nie twój zasrany interes!
Wymianie
zdań zaczęła znów towarzyszyć szarpanina, a wtedy Karen chwyciła Billa za ramię
i poprosiła:
–
Bill, wyjdź proszę… Ja muszę z nim porozmawiać. Wszystko załatwię, obiecuję. –
Ostatnie słowa niemal wyszeptała. Hoffman przyglądał im się z drwiącym
uśmieszkiem i jakby politowaniem.
Chłopak
tylko spojrzał na nią z niemym błaganiem, jakie miał wymalowane na twarzy,
chwilę się wahał, ale pod wpływem jej wzroku, posłusznie wycofał się w kierunku
wyjścia. Nie miał zamiaru zrobić czegoś wbrew jej woli, nie chciał też żadnego
skandalu, chociaż już i tak ich kłótnię pewnie słyszeli wszyscy w pobliżu. Kiedy
otworzył drzwi zatrzymał się jeszcze na chwilę, mówiąc:
–
Będę u siebie, będę na ciebie czekał Karen.
Skinęła
tylko głową, a Hoffmann roześmiał się, będąc pewnym, że ten frajer na nic się
nie doczeka.
Kiedy
tylko za rywalem zamknęły się drzwi, odwrócił się do żony i wysyczał jej prosto
w twarz:
–
Ty szmato! – Po czym otwartą dłonią wymierzył jej policzek. Upadła na sofę, ale
zaraz wstała. Z jej oczu znów popłynęły łzy. Pragnęła stąd uciec, żeby to wszystko
wreszcie się skończyło. Tak naprawdę nie chciała, żeby Bill wychodził, ale
wiedziała, że jego obecność tylko wszystko pogorszy, że jeszcze bardziej
rozwścieczy Franza. Teraz jej jedynym marzeniem było to, aby wreszcie jak
najszybciej to zakończyć. Skoro wszystko i tak się wydało, na pewno nie wróci teraz
do Berlina, zostanie z Billem. – Zaufałem ci, wynająłem ten apartament, żebyś
odpoczęła, a ty pieprzyłaś się z nim pod moją nieobecność!? – wykrzyczał.
–
Sam popchnąłeś mnie w jego ręce ty stary kretynie! Nie kocham cię, a wręcz
nienawidzę – powiedziała przez łzy znienawidzonemu mężowi prosto w oczy.
Jeszcze tylko kilka słów i stąd wyjdzie, zatrzaśnie za sobą drzwi i nie będzie
chciała go już więcej widzieć. Mimo piekącego bólu czuła szczęście, wszystko
wydawało jej się takie proste… Nie obchodziło ją, czy ten bydlak da jej rozwód
czy nie, zresztą może nawet wziąć całą winę na siebie, nie dbała o to, nie
chciała od niego ani centa, chciała tylko tu zostać i być z ukochanym, cała
reszta była po prostu nieważna, nie liczyło się już nic. – Nie wyjadę stąd z
tobą. Nie chcę z tobą być, kocham Billa. – Każde słowo wymawiała dobitnie i już
spokojnie, wpatrując się w rozwścieczonego męża, czerpiąc z tego satysfakcję.
–
Oczywiście, że wyjedziesz – wycedził przez zaciśnięte zęby Hoffmann. Miała
wrażenie, że znów chce ją uderzyć, ale to nie nastąpiło. Czemu był taki pewny?
Nie spuszczała z niego wzroku.
–
Nie – odparła spokojnie i choć czuła strach, nawet zdobyła się na ironiczny
uśmiech. Tym
razem już nie tylko spojrzenie świadczyło o tym, że w żyłach Franza zburzyła
się krew. Mocnym uściskiem chwycił ją za ramiona i przygwoździł do ściany.
–
Wyjedziesz dziwko! Wyjdziesz stąd z własnej woli i wyjedziesz ze mną, bo jeśli
nie, to do końca życia nie wybaczysz sobie tego, że zostałaś! – wykrzyczał
Hoffmann i mimo że puścił ją, oddalając się kilka kroków, ona wciąż stała w
miejscu. Pewny uśmiech na jej ustach zbladł, a w oczach pojawił się strach. Widząc
wyraz jej twarzy, poczuł wyższość, triumf, i roześmiał się szyderczo.
–
Nic nie możesz zrobić – odparła, już mniej pewnym tonem, ale nadal próbowała
zachować dobrą minę do złej gry, nawet hardo uniosła głowę.
–
Oczywiście, że mogę. – Mężczyzna ponownie się do niej zbliżył i oparł rękami o
ścianę, po obu stronach jej głowy. – Mogę, ale nie chcę, przecież nie będę
sobie takim gnojem brudził rąk – wycedził, widząc w jej oczach strach, który
sparaliżował ją. To znaczy, że jej przypuszczenia nie były tylko
przypuszczeniami, i teraz wszystko potwierdzał własnymi słowami. Z obawą i z
wściekłością patrzyła na człowieka, który był jej mężem. Jak mogła popełnić
taki błąd? Dlaczego ani ona, ani jej matka niczego wcześniej nie zauważyły?
–
Błagam cię Franz… Zwróć mi wolność – jęknęła Karen. Obawiała się, że niczego
nie wskóra, ale choć tak bardzo się bała, postanowiła jeszcze spróbować.
–
Doprawiłaś mi rogi suko, a teraz chcesz wolności?! – wydarł się. – Nie wywiozę
cię stąd siłą. Wyjedziesz sama – Powtórzył dobitnie i znów się roześmiał. –
Chociaż, jeśli chcesz zostać, to zostań, ale nie nacieszysz się długo swoją
miłością – Teraz jego twarz znów przybrała odcień purpury. Oddychał szybko i nerwowo
machnął ręką. Uchyliła się, przymykając oczy. Jednak tym razem nie uderzył jej.
Cios zadany słowem, był o wiele gorszy. – Pewnego dnia nieszczęśliwy wypadek
zabierze twojego Billa i zostaniesz zupełnie sama, a wtedy do końca życia nie
wybaczysz sobie, że przez ciebie trafił go szlag! Będziesz żałować tego dopóki sama
nie zdechniesz!
Zamilkł,
a ona wciąż stała w tym samym miejscu. Pobladła i trzęsła się jak osika, z
nerwów i strachu. Z oczu płynęły jej łzy wartkim strumieniem, a serce pękało na
tysiąc kawałków. Pewność, jaką dał jej tymi słowami zabijała ją z każdą
upływającą chwilą. Więc nie było najmniejszej szansy na szczęście. Jej
dotychczasowe marzenia, rozmyły się niczym tęcza, kiedy zaszło słońce nadziei.
–
Ty bydlaku… – wyjęczała tylko przez łzy i osunęła się po ścianie, ale on kontynuował,
jakby tego nie słyszał, jakby chciał ją dobić każdym słowem.
–
I jeszcze coś: w Berlinie nie waż się komuś pisnąć słowa, że kurwiłaś się tu w
najlepsze. Ożeniłem się z tobą, bo byłem pewny, że jesteś wierna i przyzwoita,
tymczasem okazałaś się zwykłą kurwą, która daje dupy pierwszemu lepszemu!
Ostrzegali mnie wszyscy kumple, że kiedy nadarzy ci się okazja zdradzisz mnie,
a ja zrobiłem z siebie idiotę, ręcząc honorem, że jesteś porządna! Co za wstyd,
kurwa! Okazałaś się taka sama, jak wszystkie inne zdziry! – sapał z wściekłości
Hoffman i na chwilę zamilkł, po czym dodał odpalając papierosa: – Spiesz się,
popłaczesz sobie w samochodzie!
***
Minuty
zamieniły się w długą i bolesną godzinę, a Karen wciąż nie było. Co chwilę
wychodził na taras nasłuchując dźwięków z apartamentu piętro niżej, jednak do
jego uszu docierała tylko złowroga cisza. Na dodatek na zewnątrz rozpadało się
na dobre, co z pewnością zagłuszało ewentualne odgłosy kłótni.
Wyrzucał
sobie, że ją tam zostawił, w myślach wyzywał się od najgorszych tchórzy, ale
czy mógł postąpić inaczej? Czy miał prawo dalej ingerować? Mimo wszystko, oni wciąż
byli przecież małżeństwem. Ale z drugiej strony, jeśli ten cholerny bydlak ją
krzywdził, miał się temu przyglądać z boku?!
Nerwowo
potarł dłonią twarz, drugą trzymając w kieszeni zaciskał w pięść. Czuł się
cholernie bezsilnym dupkiem, ale czy naprawdę nie mógł niczego zrobić?!
Wyszedł
na taras. Samochód Hoffmanna wciąż stał. Już miał wracać do pomieszczenia,
kiedy zobaczył jak hotelowy chłopak ciągnąc za sobą dwa trolley’e zatrzymuje
się i otwiera bagażnik tegoż samochodu. Jeśli tamten właśnie wyjeżdżał,
dlaczego nie było tu jeszcze Karen? Poczuł niepokój, serce kołatało mu w piersi
jak oszalałe. Wiedział, że dzieje się coś złego, a on nie może tu czekać
bezczynnie, musi coś zrobić, bo inaczej nigdy sobie nie wybaczy, jeśli ją
straci. Przecież go kochała i z własnej woli z pewnością nie wyjechałaby z
Hoffmannem, ale jeśli on zmuszał ją do tego siłą?
W
jednej chwili wypadł z pokoju i nawet sam po sobie się nie spodziewał, że tak
szybko znajdzie się przy windzie. Jednak ta zajęta, nie wiadomo gdzie była, a
on nie miał ani chwili do stracenia, toteż puścił się pędem po schodach, i
zaraz był piętro niżej. Już miał biec w kierunku apartamentu Hoffmannów, kiedy
kątem oka zobaczył stojącą przy windzie postać. Bardziej odruchowo, niż
kierując instynktem odwrócił się.
–
Karen? – wydusił ze zdziwieniem, kiedy zobaczył dziewczynę z podręcznym bagażem
w dłoni, a ona tylko spojrzała na niego smutnymi, podpuchniętymi od płaczu
oczami, które wciąż były pełne łez. Już wiedział, że coś jest nie tak, tylko co?
–
Przepraszam… – wyszeptała nie próbując nawet powstrzymać tych kropel żalu,
które teraz spływały jej po policzkach. Już wiedział…
–
Nie pozwolę ci wyjechać – powiedział stanowczo chwytając ją za rękę. – On nie
może cię do tego zmusić słyszysz?! – podniósł głos, gdy nagle dotarło do niego
to, że może to wszystko co stało się o świcie, było tylko kłamstwem? Może wcale
go nie kocha? Może tylko chciała się z nim przespać, a znając jego wrażliwość
sprytnie wykorzystała jako atut uczucie? Ale z drugiej strony, czy mógł się aż
tak pomylić? Czy mógł ślepo uwierzyć, nie odgadując jej intencji?
–
Może… I zrobił to – odpowiedziała tylko, robiąc krok naprzód, bo drzwi windy
właśnie się otworzyły. Jednak Bill nie pozwolił jej wsiąść, odciągając ją na
bok niemal przygwoździł do ściany.
–
A może ty mnie okłamałaś?! – wypalił nagle z wyrzutem. Jego oddech był szybki,
a całe ciało drżało.
Karen
wbiła w niego swój wzrok, który właśnie wyrażał całą siłę jej uczucia. Torba,
jaką trzymała w dłoni upadła na podłogę tuż u jej stóp, a dłonie dziewczyny
objęły jego rozpaloną wściekłością i żalem twarz.
–
Kocham cię Bill – powiedziała cicho, ale stanowczo, desperacko wpatrując się w
niego. – Kocham tak jak nie kochałam nigdy nikogo, słyszysz? Ale muszę stąd
wyjechać, po prostu muszę i nie pytaj dlaczego tak zdecydowałam.
–
Nie! Nie ma takiej siły, która mogłaby cię do tego zmusić! – Niemal krzyknął,
obejmując ją i przytulając. – Jeśli mnie kochasz, zostaniesz!
–
Kocham do szaleństwa, ale wolę żyć daleko od ciebie ze świadomością, że ty
żyjesz, niż dla kilku pięknych chwil u twojego boku, poświęcić najdroższe mi
życie. Twoje życie Bill – wyrecytowała jednym tchem przymykając oczy, choć
jeszcze kilka sekund temu, wcale nie zamierzała mu tego powiedzieć. Jej
policzki były mokre od łez.
Zamarł,
lecz zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, poczuł usta dziewczyny na swoich. Czy
to możliwe, że ten pocałunek miał być ich ostatnim? Czy miał uwierzyć, że już
nigdy nie poczuje smaku jej warg, nie zatonie głębią spojrzenia w jej zielonych
oczach, nie przytuli i nie wyszepcze jak bardzo ją kocha?
–
Przestań. On cię tylko straszy! – Niemal krzyknął, kiedy oderwała swoje usta od
jego. Co ten bydlak jej nagadał? Czym zagroził? Nie pojmował tego. Dlaczego,
wiedząc, że go nie kocha chciał na siłę zatrzymać ją przy sobie? Co za
pieprzony dupek, bez grama honoru!
–
On nigdy nie straszy. On działa – odparła zdruzgotana dziewczyna. Mimo bólu z
jakim jej serce właśnie rozpadało się na kawałki, była bardzo stanowcza. I
wiedziała, że dla jego dobra właśnie taka być musi. Wolała mieć świadomość z
daleka od niego, że jest cały i zdrów, że żyje, niż dla kilku cudownych chwil z
nim, poświęcić jego życie i cierpieć do końca swojego.
W
świetle właśnie wypowiedzianych przez nią słów czuł, że nie będzie umiał jej
zatrzymać i to uczucie rozdzierało mu serce, ale chciał zrobić wszystko,
pragnął walczyć do końca.
–
Nie chcę tego życia bez ciebie Karen – jęknął.
–
Chciałam odjechać bez słowa, chciałam, żebyś mnie znienawidził, wtedy byłoby ci
łatwiej – Mówiąc to, próbowała się wyswobodzić z jego ramion, ale nie pozwalał
jej na to. – Chciałam nawet powiedzieć ci, że kłamałam, ale po prostu nie
potrafię.
–
Bez ciebie i tak tu umrę – ciągnął swoją kwestię, nie bacząc na jej argumenty i
nie słuchając już o czym mówi. Nie dlatego, że nie chciał jej słuchać, ale jego
umysł całkowicie przyćmiony był faktem, że traci miłość, że traci kogoś, na
kogo czekał tak długo, może nawet całe swoje życie. Nie chciał już żadnego dnia
bez niej.
–
Ze mną umrzesz naprawdę – odpowiedziała resztką sił, bezskutecznie próbując mu się
wyrwać. – Bill, proszę, puść mnie. On czeka już w samochodzie, muszę iść. – Jej
głos przesycony błagalną nutą wibrował mu w uszach.
–
Co on ci powiedział? Że mnie zabije, tak? – Mówiąc te słowa nie przestawał
wpatrywać się w jej oczy. Nie odpowiedziała, a jej milczenie można było uznać
za odpowiedź twierdzącą. – Nie ważne ile mi jeszcze zostało życia, rozumiesz
Karen?! – Chwycił ją za ramiona. – Nie obchodzi mnie czy tydzień, czy dwa, byleby
spędzić je z tobą!
Wyrwała
mu się, cofając kilka kroków w stronę schodów.
–
Nie wiesz co mówisz – Szlochała wypowiadając te słowa. – Wtedy moje życie
stanie się wegetacją z wyrzutami sumienia do ostatniego dnia, bo nie wiem, czy
będę umiała je sobie odebrać.
A
więc to w ten sposób zagroził jej ten śmieć Hoffmann… Dla Billa naprawdę nie
liczyło się ile ma jeszcze przed sobą życia, ale ona? Nie mógł w to uwierzyć. Z
nerwów pociemniało mu w oczach i zakręciło się w głowie, a pulsacyjny ból
rozdzierał mu czaszkę. Na krótką chwilę bezsilnie oparł się o ścianę
przymykając oczy. Kiedy je otworzył Karen już obok niego nie było. Wiedział
tylko jedno, choć może był w tej chwili egoistą – nie pozwoli jej odejść,
dlatego niemal natychmiast puścił się pędem po schodach w dół. Jednak kiedy
wybiegł przed hotel zrozumiał, że zdecydował się na to kilka minut za późno.
Znów…
Przed
oczami, za szybą czarnego Chevroleta mignęła mu tylko zapłakana twarz Karen.
Rozdzierający
krzyk młodego mężczyzny przeszył powietrze, zagłuszając na krótką chwilę odgłos
padającego deszczu. Obezwładniający ból objął jego serce i zamilkł, bezradnie
zaciskając pięści i wbijając we wnętrze dłoni paznokcie niemal do krwi. Jego
marzenia, jego szczęście, jego miłość... Wszystko to zniknęło za tamtym
zakrętem, pogrążając go w nieopisanym bólu.
Zacisnął
powieki, spod których zaczęły wypływać łzy. Czy to miało być pożegnanie? Czy
możliwe było to, że już nigdy jej nie zobaczy, nie zasmakuje jej ust i nie
ułoży dłoni na jej ciele?
Niebo
płakało, tak jak płakał on. Krople deszczu spływały po nim, łącząc się w
strumienie z gorzkimi łzami. Dla niego świat zatrzymał się w miejscu, a czarna
otchłań rozpaczy pociągnęła go na samo dno. Przymknął oczy. Nie czuł zimna, nie
zdawał sobie nawet sprawy z tego, że przemókł już do cna, nie czuł nic, co łączyło
się z jego fizycznością. Tylko ten przeszywający ból duszy, tylko to drżenie
dłoni, tylko ten głuchy dźwięk pękającego serca... Tylko to świadczyło o tym,
że wciąż żył, choć teraz tak bardzo chciał umrzeć, bo czym dla niego miało być
życie bez niej? Wszystko straciło sens, dzień zamienił się w czarną noc, a on w
jednej chwili z największego na świecie szczęśliwca, stał się człowiekiem
strąconym w przepaść rozpaczy.
Miłość
to piękne uczucie, pełne uniesień i radości, kiedy wydaje się, że te chwile
będą trwały wiecznie i nikt, lub nic nie jest w stanie tego zburzyć. Ale co
dzieje się z człowiekiem, gdy nagle los przecina cudowną nić szczęścia nożem
niesprawiedliwości? Gdy nagle ktoś w jednej chwili odbiera ukochaną osobę,
sięga jak po swoje, każda minuta jest bolesną wiecznością, a kolejna sekunda
bez niej, jest ostrzem nasączonym trucizną, które przeszywa serce na wskroś.
Kto
tego nie doznał, nie potrafi nawet wyobrazić sobie, jak czuje się człowiek,
który zostaje okradziony z miłości swojego życia, kiedy tę miłość odbiera nagle
ktoś, kto zupełnie na to nie zasługuje. Nic już wtedy nie ma sensu, a życie
staje się wegetacją i jedynie tchórzostwo nie pozwala go sobie odebrać.
Śmierć
duszy przychodzi w każdej godzinie, odbiera złudzenia i marzenia, a z marzeń
właśnie o niej, utkał całą swoją przyszłość i wizję dalszego życia. Jeszcze
dziś rano widział oczyma wyobraźni wspólny dom i oplatającą go pajęczynę
miłości, idealnej, wielkiej i niezmąconej, niczym tafla górskiego jeziora.
Słońce
wspólnych chwil szybko zgasło, a ciężkie ołowiane chmury zasnuły jego niebo.
Raj jakim miała być ich przyszłość, zamienił się w piekło.
Nawet
nie zdawał sobie sprawy, że na jego ciele nie ma skrawka materiału, jaki byłby
jeszcze suchy i sam nie wiedział ile upłynęło czasu, gdy tak stał w tym
deszczu. I może stałby tam jeszcze długo, gdyby nie Monique, która wyszła z
dużym parasolem i okrywając go kocem powiedziała cicho:
–
Bill, wracaj do środka, przemokłeś zupełnie.
A
on tylko spojrzał przed siebie obłąkanym wzrokiem i wyszeptał:
–
To nie jest pożegnanie… Będę na ciebie czekał.
I
miał zamiar spełnić daną jej obietnicę, choć nawet jej nie słyszała i nie mogła
o niej wiedzieć. Chciał czekać i wiedział, że czekał będzie, choćby chwila jej powrotu
miała nigdy nie nadejść.